Zaczęto uważniej słuchać, gdy przemówił kierownik działu zagranicznego. Zbliżało się spotkanie europejskich ministrów spraw zagranicznych, na które wybierał się Garmony – chyba że od razu podałby się do dymisji. Gdy zasugerowano tę ewentualność, przez salę przetoczył się pomruk ekscytacji. Vernon oddał głos kierownikowi działu politycznego, Harveyowi Strawowi, który nakreślił w rozwlekłym zarysie historię rezygnacji polityków z piastowanych urzędów. Ostatnio nie było ich dużo i najwyraźniej tradycja wymierała. Premier, znany z tego, że jego silną stroną jest lojalność w relacjach osobistych, a słabą instynkt polityczny, najprawdopodobniej będzie popierał Garmony'ego dopóty, dopóki ten nie zostanie zmuszony do ustąpienia. To tylko przedłuży całą aferę, co przyniesie korzyści gazecie.
Na prośbę Vernona kierownik kolportażu przedstawił najświeższe dane o sprzedaży, która była najlepsza od siedemnastu lat. Na to poszepty przerodziły się w zgiełk, a przy drzwiach zakotłowało się i zafalowało, gdyż zrozpaczeni dziennikarze stojący w sekretariacie spróbowali przepchnąć się przez mur ciał. Vernon zastukał w stół, by przywrócić spokój. Pozostało jeszcze wysłuchać Jeremy'ego Balia, kierownika działu krajowego, który zmuszony był mówić podniesionym głosem: dziesięciolatek oskarżony o morderstwo miał tego dnia stanąć przed sądem, gwałciciel znad jezior zaatakował po raz drugi w ciągu tygodnia i w związku z tą sprawą aresztowano wczoraj mężczyznę, a u wybrzeży Kornwalii wylała się ropa do morza. Lecz tak naprawdę nikogo to nie interesowało, bo był tylko jeden temat, który uspokoiłby tłum, i Ball wreszcie dał za wygraną. We wstępniaku na jutro, rzekł, należy odpowiedzieć jednemu z biskupów atakujących „The Judge" na łamach „Church Times" za wywołanie afery Garmony'ego, po południu ma się odbyć zebranie posłów z partii rządzącej, o którym należy napisać, a do biura wyborczego Garmony'ego w Wiltshire wrzucono cegłę przez okno. Ostatnia wiadomość wzbudziła rozproszone oklaski, a potem zapadła cisza, gdyż z paroma słowami wystąpił Grant McDonald, zastępca redaktora naczelnego.
Weteran wśród dziennikarzy „The Judge", McDonald był rosłym mężczyzną o twarzy niemal całkowicie ukrytej za niedorzeczną rudą brodą, której nigdy nie strzygł. Obnosił się ze swym szkockim pochodzeniem: wkładał kilt na wieczorek ku czci Roberta Burnsa organizowany przez niego w redakcji i dął w dudy na zabawach sylwestrowych dla pracowników. Vernon podejrzewał, że McDonald zabrnął na północ nie dalej niż do Newcastle. Publicznie Szkot popierał jak trzeba swego szefa, ale po cichu, w rozmowach z Vernonem, odnosił się do całej sprawy z dużą rezerwą. Zdawało się, że cała redakcja w jakiś sposób wie o jego sceptycyzmie, dlatego też słuchano go teraz z uwagą. McDonald zaczął grubym pomrukiem, który tylko pogłębił ciszę dokoła.
– Powiem szczerze i pewnie będzie to dla was niespodzianka, ale od samego początku miałem drobniuśkie wątpliwości…
Tym obłudnym wstępem zasłużył sobie na salwę donośnego śmiechu. Vernon aż zadrżał z emocji na takie intryganctwo: sprawa przypominała życie na bizantyjskim dworze. W wyobraźni zobaczył wypolerowaną tacę z kutego złota porytą zatartymi hieroglifami.
McDonald przedstawiał swoje wątpliwości: prywatność jednostki, metody prasy brukowej, podejrzenia o manipulowanie gazetą i tak dalej. Następnie, podnosząc głos, przeszedł do sedna swego przemówienia. Wywiad Dibbena działał bez zarzutu.
– Ale z biegiem lat nauczyłem się, że w tej branży przychodzą takie chwile, choć, uwaga, zdarzają się one nieczęsto, kiedy trzeba schować własne zdanie do kieszeni. Vernon ciągnie tę sprawę z namiętnością i instynktem rasowego dziennikarza, a w tym budynku zapanowała taka atmosfera, w naszej redakcji jest taka mobilizacja, że przypomina mi to stare dobre czasy, gdy pracowało się tylko trzy dni w tygodniu i gdy naprawdę wiedzieliśmy, jak się robi gazetę. Dzisiejsze dane o nakładzie mówią same za siebie. Trafiliśmy w potrzeby czytelników. Zatem… -Grant odwrócił się do redaktora naczelnego i uśmiechnął się promiennie – znowu jesteśmy na fali i wszystko zależy teraz od ciebie. Vernon, tysiąckrotne dzięki!
Gdy już ucichły gromkie oklaski, inni dołączyli z krótkimi powinszowaniami. Vernon siedział z rękoma złożonymi na piersi, z poważną miną na twarzy, ze wzrokiem skupionym na ziarnku w fornirze pokrywającym blat. Miał ochotę się uśmiechnąć, ale to by źle wyglądało. Z satysfakcją zauważył, że Tony Montano dyskretnie zapisuje, co kto mówi. Kto jest skaptowany. Trzeba go będzie wziąć na stronę i wyjaśnić mu rolę Dibbena, który wcisnął się teraz w fotel i z rękoma w kieszeniach i marsowym czołem kręcił wymownie głową.
Z myślą o dziennikarzach stojących za drzwiami Vernon wstał i odwzajemnił podziękowania. Powiedział, że wie, iż większość obecnych była na różnych etapach przeciwna opublikowaniu zdjęć. Ale on jest im za to wdzięczny, gdyż pod pewnymi względami dziennikarstwo przypomina nauki ścisłe: najlepsze pomysły to te, które się ostają i które umacnia inteligentna krytyka. Ów słaby koncept wywołał serdeczne brawa. Nie ma zatem powodu do wstydu -rzekł – ani odgórnej wendety. Nim oklaski przebrzmiały, przecisnął się do tablicy zawieszonej na ścianie. Odkleił taśmę malarską, która przytrzymywała duży arkusz czystego papieru, i odsłonił dwukrotne powiększenie pierwszej strony piątkowego wydania „The Judge".
Zdjęcie wypełniało szerokość ośmiu szpalt i sięgało od winiety do trzech czwartych długości strony. Zebrani w milczeniu chłonęli widok sukienki o prostym kroju, urojony występ na wybiegu, bezczelną pozę, która figlarnie, kusząco udawała, że odpiera spojrzenie kamery, drobne piersi i mistrzowsko odsłonięte ramiączko od stanika, lekki rumieniec makijażu na policzkach, pieszczotę szminki, która ukształtowała wypukłość i lekkie wydęcie ust, intymny, tęskny wzrok zmienionej, ale łatwej do rozpoznania, znanej publicznie twarzy. Poniżej wytłuszczoną czcionką tekstową wydrukowano symetrycznie pojedyncze zdanie: Minister spraw zagranicznych Julian Garmony.
Tłum, nad którym przed chwilą trudno było zapanować, teraz zachowywał się jak trusia. Cisza trwała przez ponad pół minuty. Następnie Vernon odchrząknął i zaczął przedstawiać strategię gazety na sobotę i poniedziałek. Pewien młody dziennikarz rzekł potem do kolegi w bufecie, że to było tak, jak gdyby ktoś, kogo się zna, został rozebrany do naga i wychłostany na oczach gapiów. Odarty z maski i ukarany. Mimo to kiedy wszyscy się rozchodzili i wracali do swoich zajęć, w redakcji zapanował, a po południu jeszcze umocnił się, pogląd, że to zawodowa robota najwyższej próby. Pierwsza strona z pewnością stanie się klasyką i pewnego dnia będą o niej uczyć w szkołach dziennikarstwa. Efekt wizualny był niezatarty, podobnie jak prostota, jawność, wymowa. McDonald miał rację: instynkt naczelnego jest niezawodny. Halliday tylko spotęgował uderzenie, gdy pchnął cały tekst na drugą stronę, opierając się pokusie, żeby dać krzykliwy nagłówek albo chwytliwy podpis. Zdawał sobie sprawę z siły przekazu tego, co ma w rękach. Pozwolił, by zdjęcie mówiło wszystko.
Kiedy ostatni dziennikarz wyszedł z gabinetu, Vernon zamknął drzwi i przepędził zaduch, otwierając szeroko okna i wpuszczając do środka wilgotne marcowe powietrze. Miał pięć minut do następnego spotkania i musiał skupić myśli. Powiedział Jean przez interkom, żeby mu nie przeszkadzano. Dobrze poszło, dobrze poszło, krążyło mu po głowie. Ale było coś jeszcze, jakaś nowina, na którą chciał zareagować w chwili, gdy ją usłyszał, tyle że coś innego pochłonęło jego uwagę i teraz mu to umknęło, zniknęło w nawale podobnych wiadomości. To była zdawkowa wypowiedź, strzępek informacji, który w tamtej chwili go zaskoczył. Ech, powinien był drążyć od razu.
Читать дальше