Wprawdzie poparcie wśród młodszych dziennikarzy nie było aż tak jednoznaczne, jak twierdził Dibben, to jednak w dniach, które zeszły na uspokajaniu nastrojów w redakcji, dobrze było zdawać sobie sprawę, jakie argumenty trafiają do przekonania. Dzięki schadzkom za szafą grającą, Vernon rozeznał się, kiedy i dlaczego w opozycji powstały podziały i kiedy powinien dokręcić śrubę. W trakcie planowania i rozsiewania zajawek wiedział dokładnie, którego z gramatyków odizolować, żeby go łatwiej urobić. Podebrał kilka pomysłów Dibbenowi, który wychylił się z dobrymi sugestiami. A najważniejsze, że mógł z kimś porozmawiać, że znalazł kogoś, kto podobnie jak on miał zapał i poczucie misji, kto instynktownie pojmował doniosłość sprawy i dodawał mu otuchy, gdy wszyscy inni kręcili nosem.
Po skaperowaniu dyrektora spółki i rozpisaniu zajawek, a także w obliczu rosnącego nakładu gazety i dyskretnego wprawdzie, ale wzmożonego entuzjazmu, którym zarażali się kolejni dziennikarze, spotkania z Dibbenem przestały być koniecznością. Niemniej Vernon zamierzał nagrodzić go za lojalność, postanowił więc wysunąć go jako kandydata do posady Lettice, czyli na stanowisko kierownika działu publicystycznego. Jej opieszałość w sprawie bliźniaków syjamskich wystawiła ją na odstrzał. Dodatek na temat szachów był przypieczętowaniem wyroku śmierci.
W czwartek rano, czyli ostatniego dnia przed opublikowaniem zdjęć, Vernon i jego adiutant wjechali razem na czwarte piętro przedpotopową windą, która zdawała się mieć zszargane nerwy. Vernon przeniósł się w czasy swych studenckich występów aktorskich, w czasy prób generalnych, spoconych dłoni, ucisku w dołku i rozwolnienia. Nim poranne kolegium dobiegnie końca, cała góra, to jest wszyscy kierownicy działów i jeszcze parę innych osób na dodatek, zobaczy zdjęcia. Pierwsza część nakładu szła zawsze do druku o piątej piętnaście, ale tym razem dopiero o wpół do dziesiątej, a więc w porze nadejścia drugiej partii, wizerunek Garmony'ego, jego kreacja i rzewne spojrzenie staną się migającą plamą na stalowych wałkach nowej drukarni w Croydon. Rzecz polegała na tym, by pozbawić konkurencję wszelkich szans storpedowania sensacji w późniejszych wydaniach swych tytułów. Ciężarówki kolportażu wyjadą na ulice o jedenastej. Wtedy będzie już za późno, by zatrąbić do odwrotu.
– Czytałeś dzisiejszą prasę? – zapytał Vernon.
– Tak. Skręcają się ze złości.
Tego dnia wszystkie gazety, poważne dzienniki i reszta, poczuły się zmuszone do opublikowania artykułów na pokrewne tematy. W każdym nagłówku, w każdym gorączkowo wypracowanym nowym ujęciu problematyki wyczuwało się niechęć i zawiść. „The Independent" zamieścił nudnawy tekst o ustawach chroniących prywatność obywatela w dziesięciu różnych krajach. W „Daily Telegraph" nadęty psycholog teoretyzował na temat przebierania się za płeć przeciwną, a „Guardian" poświęcił dwie strony, zdominowane zdjęciem J. Edgara Hoovera w stroju koktajlowym, na szydercze, przemądrzałe wypociny o transwestytach w życiu publicznym. Żadna z gazet nie przemogła się, by wspomnieć o „The Judge". „Daily Mirror" i „The Sun" skupiły się na życiu Garmony'ego w jego majątku w Wiltshire. Obie gazety pokazały podobne, gruboziarniste zdjęcia z teleobiektywu przedstawiające ministra spraw zagranicznych i jego syna znikających w mroku stodoły. Olbrzymie wrota ziały czeluścią i sposób, w jaki światło padało na twarz Garmony'ego, omijając ręce, dawał do zrozumienia, że oto widać człowieka, którego rychło wchłonie czarna dziura.
Między drugim a trzecim piętrem Frank wcisnął guzik „stop", by zatrzymać maszynerię wciągarki. Winda stanęła ze straszliwym szarpnięciem, które zmroziło Vernona. Zdobione mosiądzem i mahoniem pudło zaskrzypiało, kołysząc się w środku szybu. Odbyli już wcześniej kilka podobnych szybkich narad. Vernon poczuł się w obowiązku pokryć trwogę nonszalancją.
– Króciutko – rzekł Frank. – McDonald ma wygłosić mowę na kolegium. Nie powie, ani że byli w błędzie, ani że ty byłeś w błędzie. No ale wiesz, będą powinszowania od wszystkich, no i skoro sprawy idą do przodu, to stańmy razem w gotowości.
– Doskonale – odparł Vernon. Przyjemnie będzie słuchać, jak jego zastępca przeprasza, udając, że tego nie robi.
– Poza tym niewykluczone, że inni się dołączą, może nawet będą oklaski, tego rodzaju rzeczy. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to myślę, że nadal powinienem trzymać się w cieniu, nie pokazywać jeszcze swoich barw na tym etapie.
Vernon poczuł przelotny wewnętrzny niepokój, jak gdyby napiął się odruchowo jakiś zapomniany mięsień. Ogarnęła go w równej mierze ciekawość i nieufność, ale było już za późno na cokolwiek, zatem odparł:
– Jasne. Potrzebuję cię nadal w tej samej roli. Najbliższe dni mogą być decydujące.
Frank pacnął guzik i przez chwilę nic się nie działo. Następnie widna osunęła się kilka cali, po czym podźwignęła się w górę.
Po drugiej stronie harmonijkowych drzwi czekała jak zwykle Jean z plikiem listów, faksów i notatek.
– Czekają na ciebie w sali numer sześć.
Najpierw zaplanowano spotkanie z dyrektorem działu reklamy i jego ludźmi, którzy uważali, że nadeszła pora, by podwyższyć stawki za miejsce na łamach. Vernon tymczasem chciał odczekać. Kiedy spieszyli korytarzem – pokrytym czerwoną wykładziną jak w jego snach – zauważył, że Frank czmychnął, gdy tymczasem do grupy dołączyły dwie inne osoby z działu graficznego. Naciskano, żeby zmniejszyć zdjęcie na pierwszej stronie, aby zostało więcej miejsca na dłuższy tekst, ale Vernon już wiedział, jak gazeta ma jutro wyglądać. Kierownik działu nekrologów, Manny Skelton, wymknął się bokiem ze swego pokoju wielkości szafy i wcisnął kilka zadrukowanych stronic mijającemu go Vernonowi. To pewnie wyrazy ubolewania przygotowane na wypadek, gdyby Garmony skończył ze sobą. Do tłumu dołączył kierownik działu łączności z czytelnikami, mając nadzieję na słówko przed spotkaniem. Przewidywał zalew listów i walczył o całą stronę dla siebie. Teraz, krocząc do sali numer sześć, Vernon znowu był sobą, znowu był potężny, życzliwy, bezwzględny i dobry. Innych przygniatałoby takie brzemię, tymczasem on czuł lekkość dodającą siły, a właściwie widział światło, widział gorejącą jasność kompetencji i opanowania, gdyż jego niezawodne dłonie miały niebawem wyciąć nowotwór ze zdrowej tkanki – taką metaforą chciał się posłużyć we wstępniaku, który wydrukują po rezygnacji Garmony'ego ze stanowiska. Hipokryzja wyjdzie na jaw, Wielka Brytania nie wyprowadzi się z Europy, kara śmierci i zasadnicza służba wojskowa pozostaną marzeniami ściętej głowy, opieka społeczna przetrwa w takiej lub innej formie, środowisko naturalne zyska jakąś szansę. Myśląc o tym, Vernon omal nie zaniósł się śpiewem.
Nie zaśpiewał jednak, choć następne dwie godziny potoczyły się z wigorem operetki, w której wszystkie arie należały do niego i w której zmieniający się chór mieszanych głosów to go wychwalał, to powtarzał wiernie jego myśli. Potem wybiła jedenasta i na poranne kolegium w gabinecie Vernona zaczęło przybywać o wiele więcej osób niż zwykle. Kierownicy działów, ich zastępcy, asystenci i szeregowi dziennikarze zajęli krzesła do ostatniego, podparli plecami każdy wolny kawałek ściany i obsiedli wszystkie parapety okienne i kaloryfery. Ci, którzy nie mogli wepchać się do środka, stłoczyli się przy otwartych drzwiach. Gdy redaktor naczelny przeciskał się do swojego fotela, ucichły rozmowy. Zaczął należycie i obcesowo – bez wstępu, jak zawsze, trzymając się utartego porządku: kilka minut na minione sprawy, a potem wałkowanie listy po kolei. Oczywiście tego dnia nie spodziewano się żadnych prób zdobycia pierwszej strony. Jedynym ustępstwem Vernona było odwrócenie tradycyjnej kolejności w ten sposób, że kraj i polityka miały zostać omówione na końcu. Kierownik działu sportowego przygotował ramowy tekst o olimpiadzie w Atlancie i lament nad deblami w angielskim tenisie stołowym. Kierownik działu kulturalnego, który jak dotąd zbyt późno przychodził do pracy, by wziąć udział w porannym kolegium, wygłosił ospale recenzję powieści o jedzeniu, brzmiącą tak pretensjonalnie, że Vernon musiał mu przerwać. Na temat sztuk pięknych zaproponowano artykuł o kryzysie w dofinansowywaniu twórczości artystycznej, a Lettice O'Hara z działu publicystycznego miała wreszcie gotowy tekst o skandalu medycznym w Holandii, jak również – by uczcić okazję – proponowała historię o przemienianiu się samców ryb w samice na skutek zanieczyszczenia przemysłowego.
Читать дальше