– Tutaj to niemożliwe – powtórzył. Nie przywróciło mu to jednak dobrego humoru.
Widać już było z daleka pociąg, mozolnie sunący torem pułkownik obliczył, że nie nadejdzie przed upływem dziesięciu minut. Saito, który chodził tam i z powrotem między mostem i kompanią wojska, zauważył, że Nicholson zbliża się do niego, i doznał uczucia zakłopotania, jak zawsze w obecności pułkownika. Podchodząc do Japończyka Nicholson podjął nagłą decyzję.
– Pułkowniku Saito – powiedział autorytatywnym tonem. – Zdarzyła się rzecz dość dziwna. Chodźmy lepiej obejrzeć to z bliska, zanim nadjedzie pociąg.
Nie czekając na odpowiedź, szybko ześliznął się ze szkarpy. Miał zamiar wziąć jedną z uwiązanych pod mostem łódek krajowców i opłynąć filary dookoła. Gdy dotarł na plażę, instynktownie objął ją badawczym spojrzeniem i spostrzegł kabel wijący się po lśniących kamieniach. Pułkownik Nicholson zmarszczył brwi i skierował się w tę stronę.
Shears zobaczył Nicholsona właśnie w chwili, gdy ten schodził ze szkarpy ze zwinnością, którą zachował dzięki racjonalnie uprawianej gimnastyce i życiu w błogim spokoju tradycyjnych zasad. Pułkownik japoński szedł tuż za nim. Shears wtedy dopiero zrozumiał, że nieprzyjazny los nie odkrył jeszcze wszystkich kart. Joyce widział Nicholsona już od dłuższego czasu. Pogrążony w stanie hipnozy, który udało mu się wywołać, obserwował zachowanie pułkownika na moście, nie odczuwając przy tym jakichś nowych emocji. Gdy za plecami Nicholsona ujrzał na plaży sylwetkę Saito, chwycił za sztylet.
Shears zauważył, że zbliżający się Nicholson wydaje się ciągnąć za sobą japońskiego oficera. Absurdalność tej sytuacji wprawiła go w rodzaj histerii, tak że zaczął mówić sam do siebie:
– I to właśnie on go prowadzi! To Anglik go tam ciągnie! Wystarczyłoby mu wytłumaczyć, powiedzieć jedno słowo, tylko jedno słowo…
Z daleka słychać było sapanie lokomotywy. Wszyscy Japończycy pozostali zapewne na swych stanowiskach, gotowi do oddania honorów. Dwaj ludzie na plaży byli od strony obozu niewidoczni. „Number one” poruszył się z wściekłością, ogarniając w jednej chwili wytworzoną sytuację i instynktownie zdając sobie sprawę, co powinien w tej chwili zrobić człowiek, który zaciągnął się pod sztandary „Plastic & Destructions Co. Ltd.”. On także chwycił sztylet. Wyrwał go zza pasa i trzymał przed sobą w przepisowy sposób, odwróciwszy zaciśniętą pięść dłonią do góry, z kciukiem wzdłuż nasady ostrza – nie po to, aby go użyć, lecz w niedorzecznej nadziei zasugerowania Joyce'a i kierując się tym samym instynktem, który nieco wcześniej kazał mu śledzić wzrokiem poruszenia patrolu.
Pułkownik Nicholson zatrzymał się przed kablem. Saito nadchodził, kołysząc się na swych krótkich nogach. Wszystkie przeżycia dzisiejszego ranka były śmieszne wobec tego, co Shears odczuwał w tym momencie. Zaczął wołać głośno, wymachując sztyletem dokoła własnej głowy.
– On tego nie zrobi! Nie odważy się! To są rzeczy, których nie można wymagać od chłopca w jego wieku, normalnie wychowanego, który młodość spędził w biurze. Byłem głupcem, że na to pozwoliłem. To ja powinienem być na jego miejscu. On tego nie zrobi!
Saito dogonił pułkownika Nicholsona, który schylił się i wziął kabel do ręki. Serce Shearsa waliło jak młotem, a z ust wypadały strzępy oszalałych myśli i rozpaczliwych skarg:
– On tego nie zrobi! Jeszcze trzy minuty; za trzy minuty nadejdzie pociąg! On tego nie zrobi!
Syjamski partyzant, leżący koło swej broni, patrzył na niego z przerażeniem. Na szczęście dżungla tłumiła dźwięki głosu. Shears skupił się w sobie, zaciskając pięść na nieruchomym sztylecie.
– Nie odważy się! Boże wszechmogący, odbierz mu wrażliwość! Spraw, żeby oszalał na dziesięć sekund!…
W momencie, gdy wygłaszał tę niedorzeczną modlitwę, zauważył, że pod rdzawym drzewem poruszyły się liście i rozsunęły krzewy. Shears zesztywniał i wstrzymał oddech. Joyce, zgięty we dwoje, bezszelestnie ześlizgiwał się ze szkarpy, trzymając w ręce sztylet. Shears nie spuścił już z niego wzroku.
Saito, którego mózg pracował powoli, przykucnął nad brzegiem wody, plecami do lasu, w pozie charakterystycznej dla ludzi Wschodu, którą przybierał instynktownie, gdy jakaś osobliwa okoliczność nie pozwalała mu panować nad odruchami. Z kolei on chwycił kabel. Shears usłyszał zdanie wymówione po angielsku:
– To jest naprawdę niepokojące, pułkowniku Saito.
Potem zapadło krótkie milczenie. Japończyk rozdzielał palcami poszczególne druty. Joyce, nie spostrzeżony, stanął za nimi.
– Mój Boże! – krzyknął nagle pułkownik Nicholson. – Pułkowniku Saito, most jest podminowany! To, co widziałem na filarach, to – przeklęte ładunki! a ten kabel…
Odwrócił się w stronę dżungli, podczas gdy Saito zastanawiał się nad wagą tych słów. Shears otworzył szerzej oczy. W momencie gdy ręką wykonywał ruch od prawej do lewej, spostrzegł na przeciwległym brzegu odblask słońca. Zaraz też dostrzegł w postawie kucającego człowieka zmianę, jakiej oczekiwał.
Zrobił to. Udało mu się. Żaden mięsień jego napiętego ciała nie osłabł aż do chwili, gdy stal zagłębiła się, niemal bez oporu. Spokojnie wykonał ruchy pomocnicze. Równocześnie, w myśl otrzymanych instrukcji, jak i dlatego, że odczuwał przemożną potrzebę uczepienia się czegoś stałego, opuścił lewe ramię zaciskając je na przeciętej szyi wroga. Saito w śmiertelnym spazmie wyprężył nogi, prostując się do połowy. Joyce przycisnął go z całych sił do siebie, aby go zdusić, a także chcąc opanować drżenie ogarniające mu nogi.
Japończyk opadł mu na ręce. Nawet nie krzyknął. Zacharczał tylko, co Shears dosłyszał, ponieważ nadsłuchiwał. Joyce przez kilka sekund stał jak sparaliżowany pod ciężarem wroga, który opadł nań i zalewał go krwią. Znalazł dość siły, żeby odnieść to zwycięstwo. Nie był pewien, czy starczy mu teraz siły, by się uwolnić. Wreszcie pochylił się. Szybkim ruchem odrzucił bezwładne ciało, które zanurzyło się do połowy w wodzie, i rozejrzał się wokół siebie.
Obydwa brzegi były puste. Joyce zwyciężył, lecz duma nie potrafiła zagłuszyć w nim uczucia wstrętu i zgrozy. Z trudem wyprostował ręce i kolana. Teraz pozostało mu wykonać tylko kilka prostych ruchów. Przede wszystkim – wyjaśnić sytuację. Dwa słowa powinny wystarczyć. Pułkownik Nicholson stał nieporuszony, skamieniały szybkością tej sceny.
– Oficer, angielski oficer, Sir – wymamrotał Joyce. – Most wyleci w powietrze. Proszę się oddalić.
Nie rozpoznawał własnego głosu. Poruszanie wargami sprawiało mu niewymowny ból. A tamten zdawał się nie słyszeć!
– Angielski oficer, Sir – powtórzył rozpaczliwie. – Oddział 316 z Kalkuty. Komandos. Rozkaz wysadzenia mostu.
Pułkownik Nicholson wreszcie się ocknął. Dziwny błysk zalśnił mu w oczach. Przemówił głuchym głosem:
– Wysadzić most?
– Proszę się oddalić, Sir. Pociąg się zbliża. Mogą pana uznać za współwinnego.
Pułkownik wciąż stał przed nim bez ruchu.
Nie było czasu na dyskusje. Trzeba było działać. Słychać było wyraźnie sapanie lokomotywy. Joyce zauważył, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Na czworakach wspiął się po szkarpie na swoje stanowisko.
– Wysadzić most! – powtórzył pułkownik Nicholson. Nie poruszył się. Tępo patrzał na żmudną wspinaczkę.
Joyce'a, jak gdyby starał się odnaleźć sens jego słów. Nagle ocknął się i ruszył jego śladem. Gwałtownie rozsunął zasłonę z liści, która się za nim zamknęła, i zobaczył kryjówkę, a w niej aparat. Joyce trzymał rękę na dźwigni.
Читать дальше