Sytuacja przedstawiała się inaczej, jeśli chodzi o kabel. Mógł go zauważyć tylko ktoś przechodzący plażą o kilka kroków od Joyce'a. Wtedy zawsze jeszcze mógł interweniować osobiście. Może w tym momencie na moście ani na przeciwległym brzegu nie będzie nikogo, kto mógłby go zobaczyć? a szkarpa zasłaniała kamienistą plażę przed Japończykami znajdującymi się w obozie. Upłynie prawdopodobnie chwila, zanim człowiek, który zobaczy kabel, podniesie alarm. Wówczas on, Joyce, będzie musiał działać, działać bardzo szybko. Nie mógł więc spuszczać z oka plaży ani mostu.
Zastanowił się jeszcze, wrócił do poprzedniej kryjówki i przeniósł swój sprzęt na nowe stanowisko, osłonięte rzadkimi zaroślami, skąd równocześnie mógł obserwować most i otwartą przestrzeń, na której leżał kabel. Przyszła mu do głowy pewna myśl. Zdjął szorty i koszulę. Został w slipach. Tak mniej więcej wyglądał uniform roboczy jeńców. Gdyby go zobaczono z daleka, mógł ujść za jeńca. Ostrożnie ulokował aparat i uklęknął przy nim. Wyciągnął sztylet z pochwy. Położył obok siebie na trawie ten ważny szczegół ekwipunku, o którym nigdy nie zapominano przy wyprawach „Plastic & Destructions Co. Ltd.”, i czekał.
Czas płynął rozpaczliwie wolno, powstrzymywany i tłumiony jak fala na opadłej rzece Kwai; sekundy, odmierzane głuchym szumem cząsteczek wody, przeciągały się w nieskończoność, przybliżając niedostrzegalnie pełną zasadzek przyszłość i odsuwając w przeszłość chwile cennego bezpieczeństwa, nieskończenie małe i tragicznie krótkie w stosunku do jego pragnień. Tropikalne światło ogarniało wilgotną dolinę i migotało w kroplach wody na czarnym piasku świeżo odsłoniętej plaży. Słońce oświetliło krzyżownice mostu, skryło się na chwilę za jego nawierzchnią, a w końcu wzniosło się ponad tę zaporę, rzucając tuż przed nim gigantyczny cień tego dzieła ludzkich rąk. Cień ten znaczył się na kamienistej plaży linią prostą, równoległą do kabla, załamywał się i falował na wodzie tysiącem zmarszczek, a w końcu zlał się z masywem gór po drugiej stronie rzeki. Wskutek upału pęknięcia na poszarpanych rękach Joyce'a stwardniały i bezlitośnie piekły go rany, które obsiadły legiony kolorowych mrówek. Ale fizyczne cierpienia nie odrywały go od jego myśli i były jedynie bolesnym akompaniamentem nowej obsesji, która w pewnej chwili zaczęła świdrować mózg Joyce'a.
Niepokój ten powstał w nim, gdy starał się krok za krokiem ustalić przebieg akcji na wypadek, gdyby los postawił mu na drodze życia nową przeszkodę… Kamienista plaża mogła skusić któregoś z Japończyków do beztroskiej przechadzki nad brzegiem rzeki. Zdziwiłby się, spostrzegając kabel… Przystaje. Schyla się, żeby go wziąć do ręki; przez moment stoi nieruchomo. Wtedy właśnie on, Joyce, musiałby zadziałać. Uważa za konieczne wyobrazić sobie z góry, jak to zrobi. Shears powiedział mu kiedyś, że zbyt wiele się zastanawia.
Na samą myśl o tym Joyce drętwiał. Nie mógł tego uniknąć. Czuł w głębi duszy, że czyn ten jest nieuchronny; zdeterminowany od dawna jako naturalna konsekwencja wydarzeń, zmierzających nieuchronnie ku owemu ostatecznemu egzaminowi jego możliwości. Była to próba, której bał się najbardziej, odrażająca próba; poświęcenie i wstręt, jakim go ten czyn przejmował, powinny wystarczyć, by przeważyć szalę w stronę zwycięstwa, wyrywając go przytłaczającym mackom przeznaczenia.
Skupił wszystkie władze umysłowe na technice samego ciosu; gorączkowo powtarzał sobie otrzymane instrukcje; próbował poddać się duszą i ciałem dynamice wykonania – nie mógł jednakże odpędzić zmory natychmiastowych następstw.
Przypomniał sobie niespokojne pytanie, jakie zadał mu kiedyś dowódca. „Czy w odpowiedniej chwili potrafi pan z zimną krwią posłużyć się tym narzędziem?” Nie był wówczas pewien samego siebie, nie mógł zatem dać kategorycznej odpowiedzi. W chwili gdy wyruszali na rzekę, upewnił się, że tak; a teraz znów nie był pewien niczego. Popatrzył na broń leżącą obok niego na trawie.
Był to sztylet o długim i cienkim ostrzu. Rękojeść miał dość krótką, tak aby można ją ująć wygodnie; zrobiona z metalu, tworzyła razem z ostrzem jeden ciężki blok. Teoretycy Oddziału 316 wiele razy zmieniali kształt i profil tej broni. Wskazówki jej użycia były precyzyjne. Nie wystarczyło zacisnąć pięść i walić na oślep – to było zbyt łatwe, każdy tak potrafił. Wszelkie niszczenie wymaga pewnej techniki. Instruktorzy nauczyli Joyce'a dwóch sposobów używania tej broni. Jeżeli przeciwnik atakował, należało bronić się trzymając sztylet przed sobą, ostrzem i końcem do góry, i uderzyć od dołu. Sam ruch nie był ponad jego siły. Mógłby go wykonać prawie instynktownie. Ale tutaj zachodził inny przypadek. Przeciwnik go nie atakował. Nie potrzebował się bronić. W przypadku, który jak sądził, niedługo będzie miał miejsce, należało więc zastosować drugi sposób. Nie wymaga on prawie wysiłku fizycznego, ale dużo zręczności i zimnej krwi. Metodę tę polecano uczniom przy unieszkodliwianiu w nocy strażnika, aby nie dać mu czasu ani możliwości wszczęcia alarmu. Trzeba było zaatakować go z tyłu; nie uderzać w plecy (to także byłoby zbyt łatwe!). Należało przeciąć mu gardło. Aby uzyskać jak największą precyzję ciosu, sztylet powinno się trzymać w zaciśniętej ręce dłonią do góry, z kciukiem wzdłuż nasady ostrza; samo ostrze – poziomo i prostopadle do ciała ofiary. Cios należało zadać od prawej do lewej, silnie, lecz niezbyt gwałtownie, bo sztylet mógł się ześliznąć, i w określone miejsce, to znaczy kilka centymetrów poniżej ucha. Trzeba było wycelować i trafić właśnie w to miejsce, a nie w inne, gdyż przeciwnik mógł krzyknąć. Taki był schemat tej operacji. Wymagała ona także innych ruchów pomocniczych, lecz nie bez znaczenia, które trzeba było wykonać natychmiast po zadaniu ciosu. Ale wskazówek, które – z pewną dozą humoru – instruktorzy z Kalkuty dawali w tym przedmiocie, Joyce nie miał odwagi powtórzyć nawet szeptem.
Nie udawało mu się odpędzić wizji koniecznych następstw. Zmusił się wobec tego do wyobrażenia ich sobie w szczegółach, z całą wyrazistością i odpychającą barwą. Starał się przeanalizować najbardziej odrażające strony tego czynu w obłędnej nadziei, że się z nimi oswoi i osiągnie ów stan obojętności, którą niesie za sobą przyzwyczajenie. Przeżywał tę scenę dziesięć, dwadzieścia razy i stopniowo udawało mu się wytworzyć przed sobą na plaży już nie zjawę, nie jakiś wytwór fantazji, lecz prawdziwego człowieka z krwi i kości, japońskiego żołnierza w mundurze, w dziwacznej czapce z wystającym spod niej uchem, a nieco niżej mały skrawek brunatnej skóry, w który celował, podnosząc bezszelestnie na pół wyciągnięte ramie. Starał się wyczuć, ocenić siłę oporu, z którym się napotka, wyobrazić sobie tryskającą krew i skurcz mordowanego, podczas gdy sztylet w jego zaciśniętej dłoni szybko wykonywał jeszcze kilka pomocniczych ruchów, a lewe ramię opuszczało się błyskawicznie na szyję ofiary. Nurzał się bez końca w największych okropnościach, jakie mógł sobie wyobrazić. Robił wszystko, co mógł, by ciało swe zamienić w posłuszną i nieczułą maszynę, tak że w końcu poczuł we wszystkich członkach przetłaczające zmęczenie.
Wciąż jeszcze nie był siebie pewny. Spostrzegł z przerażeniem, że jego metoda teoretycznego przygotowania się do czynu nie skutkowała. Obawa przed załamaniem się dręczyła go równie bezlitośnie jak rozpamiętywanie obowiązku. Musiał wybrać między dwoma równie okropnymi czynami: jeden, haniebny, niósł ze sobą wieczny wstyd i wyrzuty sumienia i napawał go takim wstrętem jak krwawe okrucieństwo drugiego; był jednak łatwiejszy do wykonania, wymagał bowiem jedynie biernego tchórzostwa, i ta łatwizna w bolesny sposób pociągała Joyce'a. Zrozumiał na koniec, że nie potrafi nigdy z zimną krwią i w pełni świadomości dokonać owego ruchu, który tak uparcie odtwarzał sobie w myśli. Musiał więc za wszelką cenę pozbyć się tej obsesji, znaleźć na nią jakieś lekarstwo, podniecające lub oszałamiające, które skierowałoby jego myśli na inne tory. Potrzeba mu było innej pomocy niż bezowocne rozpamiętywanie przerażającego obowiązku.
Читать дальше