Jedynym pocieszeniem były jagodzianki w maleńkiej parterowej dobudówce naprzeciwko szpitala. Były pyszne. Przez cały ten czas do operacji to był nasz codzienny rytuał. Braliśmy Pole z oddziału legalnie czy nielegalnie i chodziliśmy do tej cukierenki.
Na chwilę przyjechał jej ojciec. Był ledwie żywy z przerażenia – tak samo jak my, ale w przeciwieństwie do nas nie umiał tego ukryć przed Polą. Właściwie nie, inaczej, nie rozumiał, dlaczego miałby coś ukrywać. Szlag mnie trafiał, jak wchodziłem i widziałem, że Pola trzyma go za rękę. Śmiertelnie chory dzieciak trzyma ojca za rękę, żeby mu dodać otuchy! Bo to taki wrażliwy chłopak!
Prawie nie rozmawiał z Daszą, a w tych rzadkich chwilach, kiedy dochodziło do rozmowy, co i rusz wyłaziła z niego bliżej nieokreślona pretensja. Dasza była wówczas tak skoncentrowana na córce, że chyba w ogóle tego nie dostrzegała, ale ja, owszem. Nic nigdy nie zostało powiedziane wprost, ale w powietrzu, w niedopowiedzeniach, dziwnych pytaniach unosiło się niejasną smugą przekonanie Trześniewskiego, że to Dasza jest osobiście odpowiedzialna za to, że Pola zachorowała na raka.
Dzień przed operacją oświadczył, że musi wracać do pracy, i się zmył.
Niby nie spodziewałem się, że będziemy we trójkę siedzieli, płakali i się pocieszali, ale nie wiedziałem, co o tym myśleć. W końcu z nas dwóch to on był ojcem Poli.
Lekarze powiedzieli nam jasno: dziecko ma widzieć koło siebie twarze spokojne i pogodne. Żadnych płaczów i lamentów – jak rodzic chce przeżywać, to niech sobie przeżywa w domu. Dasza płakała więc przed wejściem do szpitala i po wyjściu, płakała w samochodzie, płakała wieczorami i nad ranem. Nie wiem, jak ona to robiła, ale w obecności Poli i Uli zachowywała się zwyczajnie, choć wyczuwałem w niej jakieś nienaturalne skupienie na każdej wykonywanej czynności.
Ja miałem swojego autopilota, ale nawet ze wspomaganiem nie wykrzesałbym z siebie takiej energii jak moja żona. Nie jadła, nie spała, wracała ze szpitala, układała Ulę do snu i siadała do komputera albo do telefonu. Mówiła, że szuka innych możliwości wsparcia, a ja wiedziałem, że szuka cudu, czegokolwiek, kogokolwiek, kto powiedziałby jej, że teraz jest ciężko, bo Pola poważnie zachorowała, ale zaraz, nie wiem, za tydzień, miesiąc, Pola wyzdrowieje i wszystko wróci do normy.
Trafiła do słynnego w Warszawie lekarza medycyny chińskiej. Wysłuchał jej uważnie i delikatnie, ale stanowczo sprowadził ją na ziemię. Powiedział, że najpierw szpital, neurolog, operacja, potem będziemy się zastanawiać, co dalej. Namówiona przez Elkę zadzwoniła również do Barbary Kowal, bioenergoterapeutki z Olsztyna, która była dla tamtej alfą i omegą. Podobno przedłużyła o dwanaście lat życie jej ojca po operacji nowotworu prostaty. Elka wierzyła jej ślepo i uważała, że ona może wszystko.
Barbara Kowal spytała Daszę o nazwiska lekarzy operujących i zapowiedziała, że będzie w trakcie zabiegu na odległość ich wspomagała i kierowała nimi, żeby zrobili to najlepiej, jak mogą.
Nic nie mówiłem.
Bardzo się bałem tego, co będzie. Ale najbardziej bałem się, że Pola umrze podczas operacji i cały nasz świat runie w gruzy. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że już siedzę na ruinach wszystkich swoich wyobrażeń i planów. Może dlatego, że cały czas gdzieś w środku miałem dziecinną, irracjonalną nadzieję, że to wszystko zaraz minie. Pogrzmi, pobłyska, ale przejdzie bokiem.
Cóż, widocznie ja też oczekiwałem na cud.
Przyszedł ten dzień. Przyjechała mama Daszy, bo ktoś musiał zająć się Ulą, a ja nie wyobrażałem sobie, że w takiej chwili miałoby mnie nie być przy mojej żonie. Wsiadaliśmy już do samochodu, kiedy mama Daszy powiedziała:
– Ucałujcie Polę – i się rozpłakała. – Ja już chyba nigdy nie przestanę płakać – potrząsnęła głową i weszła do domu.
A Dasza wsiadła, trzasnęła drzwiami i mruknęła:
– Przestaniesz. Nie da się płakać bez przerwy.
Wiedziała, co mówi. Wtedy już wiedziała. Bo się nie da.
Nawet jeśli nadal jest co opłakiwać.
Przez parę nocy czytałem w Internecie wszystko, co się dało, o kraniotomii, czyli operacji otwarcia czaszki. Wiedziałem, że będą ją operowali w pozycji siedzącej, na fotelu trochę przypominającym dentystyczny, ze specjalnym wyciągiem do podtrzymywania głowy, bo guz był z tyłu, u podstawy. Mieli naciąć tylną jamę czaszki, a potem cięciem kopertowym – cokolwiek to znaczy – otworzyć oponę twardą, wydłubać aliena i pobrać z niego wycinki do badań, żeby jeszcze w trakcie operacji wstępnie określić, co to właściwie jest.
Lekarz powiedział, że będą się starali wyciąć guz w całości. Gdyby się to udało, dalsze rokowania byłyby pomyślne. Ale uprzedził nas, że dopóki nie zobaczą na własne oczy, co i jak tam siedzi, z czym i jak dalece jest zrośnięte – może tylko spekulować.
Siedzieliśmy w barze na stacji benzynowej koło torów, piliśmy herbatę, a właściwie siedzieliśmy nad stygnącą herbatą i rogalikami z dżemem. Czekaliśmy. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Po dwóch godzinach zaczęliśmy dzwonić – do pokoju lekarzy, do dyżurki. Nic. Nikt nie odbiera. Nie ma jak zostawić wiadomości. Bujaj się.
Pojechaliśmy do szpitala.
Operacja trwała.
Wróciliśmy na stację benzynową.
Znowu rogaliki i stygnąca herbata.
Po kolejnych dwóch godzinach, po paru beznadziejnych próbach wydzwonienia kogokolwiek wróciliśmy do szpitala.
Staliśmy w tłumie przestraszonych, pokornych rodziców, czekających na bogów lekarzy, którzy przyjdą i ogłoszą wyrok: temu życie, temu śmierć. Staliśmy i stali, nikt nas nie wołał, w końcu sami poszliśmy do neurochirurga, który operował Polę. Bardzo się zdziwił, że nikt z nami jeszcze nie rozmawiał. – Wszystko przebiegło zgodnie z planem, choć trwało dużo dłużej – powiedział. – Otworzyliśmy czaszkę, bez problemu dotarliśmy do guza. Ma dziewczyna szczęście, to był guz in situ…
– Czyli? – zapytałem.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Chyba nie był przyzwyczajony, że mu się przerywa pytaniami.
Czyli niezdolny się rozprzestrzeniać. Zresztą został usunięty w całości i w zasadzie wszystko jest w porządku…
Ale jest, to znaczy, był złośliwy czy…
Pobraliśmy wycinki do histopatologii. Na tyle, na ile patolog mógł to stwierdzić w trakcie operacji, mieliśmy do czynienia z guzem łagodnym.
Wspaniale! – powiedziała Dasza cichutko.
Przez jakiś czas będzie jeszcze na lekach, które ją trochę otępią, więc jej świadomość będzie ograniczona – dodał lekarz, jakby na pocieszenie. – Ale proszę się nie obawiać, ośrodkiem refleksji, pamięci, woli i rozróżniania emocji jest płat czołowy. Tam jest wszystko tak jak było, w najlepszym porządku.
Na nasze szczęście nie do końca rozumieliśmy, co do nas mówi. Odebraliśmy to wszystko jako same dobre nowiny.
Zjechaliśmy windą na pierwsze piętro na OIOM. Nie chcieli nas wpuścić do środka. Nie pamiętam, jak ubłagałam oddziałową, ale w końcu dała mi fartuch, maseczkę, czepek, nowe ochraniacze.
Weszłam do sali nie z tego świata. Czworo dzieci tam leżało. Wszystkie zaplątane w rurki, przewody od kroplówek i pomrukującej aparatury, wszystkie z ogolonymi głowami i twarzami w kolorze poduszek. Przez sekundę zastanawiałam się w panice, które z nich to moja córka. Ale tylko przez sekundę. Zobaczyłam ją i nogi wrosły mi w ziemię. Nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca! Pielęgniarz, widząc mnie, podszedł do łóżka, dotknął jej.
Читать дальше