– Bardzo. Poczekaj, aż będzie ci potrzebny dentysta albo prawnik, a wszyscy będą na pikietach. Zaczyna się robić gorąco.
– Wiem. – Sally zadrżała, potem otworzyła puderniczkę, żeby sprawdzić, czy emocje nie zniszczyły jej makijażu. – Słyszeliśmy, jak dwie noce temu wybuchł posąg Piotrusia Pana. Masz z tym coś wspólnego?
– Nic, Sally. Nienawidzę przemocy.
– Ale pociąga cię. Nie chodziło tylko o Laurę. Ta bomba na Heathrow coś poruszyła. Czy Piotruś Pan to też jakieś zagrożenie?
– W pewnym sensie. J.M. Barrie, A.A. Milne, niszczący mózg sentymentalizm, który niszczy wolę ludzi z klasy średniej. Próbujemy coś z tym zrobić.
– Detonując bombę? To jest jeszcze bardziej dziecinne. Henry mówi, że mnóstwo ludzi stąd pójdzie do więzienia.
– Prawdopodobnie ma rację, ale oni traktują to serio. Są gotowi zrezygnować z posad i poświęcić domy.
Sally wyciągnęła do mnie rękę i blado się uśmiechnęła.
– Ty nadal masz swój dom. Wrócisz tam, Davidzie, kiedy wszystko rozpracujesz.
– Wrócę.
Usiadłem na kanapie i wziąłem ją za ręce, zaskoczony jej nerwową reakcją. Cieszyłem się, że znów z nią jestem, ale z St John’s Wood daleko było do Chelsea Marina. Zmieniłem się. Świnki morskie zwabiły eksperymentatora do labiryntu.
– Cieszę się, że przyszłaś – powiedziałem. – Czy żona architekta podała ci ten numer mieszkania?
– Nie. Gould mi powiedział.
– Co? – Wyczułem zmianę w powietrzu, zimny powiew przesuwający się przez duszny pokój. – Kiedy to było?
– Wczoraj. Przyszedł do mnie. Dziwny człowieczek, bardzo blady i spięty. Rozpoznałam go ze zdjęcia z jego strony internetowej.
– Czego chciał?
– Odprężyć się. – Oparła się o mnie. – Rozumiem, dlaczego ma taki wpływ na ciebie. Ma jakąś idee fixe i nic innego się dla niego nie liczy. Nie dba o siebie, a to naprawdę do ciebie przemawia. Przynajmniej, jeśli chodzi o mężczyzn, bo samolubne kobiety dość lubisz.
– Wpuściłaś go?
– Oczywiście. Wyglądał na głodnego, myślałem, że zemdleje. Stał, chwiejąc się, z oczami utkwionymi w dal, jakbym była jakąś wizją.
– Bo jesteś. A potem?
– Poprosiłam, żeby wszedł. Wiedziałam, że jest twoim przyjacielem. Połknął trochę sera stilton i popił szklanką wina. Jego dziewczyna, Vera, wcale o niego nie dba. Biedaczyna był taki głodny.
– Ona lubi, żeby taki był. To go trzyma przy niej. O czym mówił?
– O niczym. Patrzył na mnie w bardzo dziwny sposób. Już myślałam, że chce mnie zgwałcić. Uważaj, Davidzie. Może być niebezpieczny.
– Jest. – Wstałem i zacząłem krążyć po salonie. Motywy, którymi kierował się Gould, odwiedzając Sally, były trudne do zrozumienia: może to jakaś groźba, może podejrzewa, że ukrywam Stephena Dextera. Aktywiści z Chelsea Marina byli bardzo zaborczy i zazdrośni o innych ludzi.
Przez okno dostrzegłem Henry’ego Kendalla idącego Beaufort Avenue. Jak wszyscy profesjonaliści odwiedzający osiedle, zdawał się zażenowany transparentami z hasłami protestacyjnymi i zdewastowanymi parkometrami. Przyszedł, żeby obdarzyć protekcjonalną troską kolegę, który wpadł w tarapaty.
– Czym się martwisz, Davidzie?
– Twoim chłopakiem. Nie daję sobie rady z tą jego uprzejmą wyrozumiałością. – Pochyliłem się i pocałowałem ją w jej gładkie czoło. – Wrócę do domu za parę dni. Uważaj na Richarda Goulda. Nie otwieraj mu drzwi.
– Dlaczego?
– Nadeszły niebezpieczne dni. Policja może pomyśleć, że pomagałaś w wysadzeniu w powietrze Piotrusia Pana.
– To było głupie. Co się z wami dzieje?
– Nic. Ale nastroje są gorące. Jedna czy dwie gorące głowy chciały wysadzić posąg Hodge’a przed domem Johnsona.
– Boże… Mam nadzieję, że ich powstrzymałeś.
– Byli już bliscy realizacji tego zamiaru, ale im to wyperswadowałem. Naród, który stawia pomnik pisarzowi, nie może być aż taki zły.
Pomogłem Sally wstać z kanapy. Poszła za mną, zapominając o laskach. Bezsensowność protestów w Chelsea Marina pomagała jej uporać się z urazą i godziła ją z niewdzięcznym światem.
– Powiedz mi… – Czekała, gdy bębniłem w guzik windy. – Czy doktor Gould jest w niebezpieczeństwie?
– Nie. Dlaczego pytasz?
– Miał coś pod marynarką. Dziwnie pachniał i wolałam do niego nie podchodzić. Ale myślę, że to był pistolet…
O świcie obudził nas straszliwy hałas. Leżałem z Kay w łóżku, z ręką na jej piersi, czując słodki, senny zapach niemytej kobiety, gdy helikopter policyjny opuścił się z nieba i zawisł piętnaście metrów nad dachem. Megafony grzmiały na siebie nawzajem, tworząc wieżę Babel gróźb i niezrozumiałych rozkazów. Rozhuśtane zawodzenie syren wstrząsnęło oknami, zagłuszały je silniki śmigłowca unoszącego się nad Grosvenor Place. Jego reflektor błyskał na wystraszone twarze, spoglądające spoza zasłon.
– Dobrze! – Kay usiadła jak trup na stosie pogrzebowym. – Davidzie, zaczęło się.
Próbowałem otrząsnąć się ze snu, Kay już wyskakiwała z łóżka, stawiając mocno stopę na moim kolanie.
– Kay? Poczekaj…
– Nareszcie! – Wściekle spokojna zdarła z siebie piżamę i stanęła przy oknie. Rozsunęła zasłony, gwałtownie drapiąc się po nagich piersiach wystawionych do wrogiego nieba. – Dalej, Markham. Nie możesz tego przegapić.
Pobiegła do łazienki i kucnęła nad sedesem, z niecierpliwością opróżniając pęcherz. Weszła pod prysznic i odkręciła kurki, patrząc w dół, na zniechęcony deszczyk padający jej na palce u nóg.
– Dranie! Odcięli wodę. – Pstryknęła włącznikiem światła. – Nie do wiary!
– Co jeszcze?
– Nie ma prądu. Davidzie! Powiedz coś…
Wlokłem się do łazienki i wziąłem ją w ramiona, żeby jakoś ją pocieszyć. Pokręciłem kurkami, popstrykałem wyłącznikiem, a potem usiadłem na brzegu wanny.
– Wygląda na to, że na serio wzięli się za was.
– Nie ma wody… – Kay spojrzała na swoje odbicie w lustrze. – Co oni sobie myślą, że będziemy…
– Nie. To trochę prymitywne, ale niezłe z psychologicznego punktu widzenia. Żaden rewolucjonista z klasy średniej nie będzie bronił barykad bez prysznica i dużego cappuccino. Z równym powodzeniem mogłabyś stanąć do walki w nieświeżej bieliźnie.
– Ubieraj się! I przynajmniej udawaj, że jesteś zaangażowany.
– Jestem zaangażowany. – Przytrzymałem jej ręce, gdy zaczęła okładać pięściami lustro. – Kay, to nie Irlandia Północna. W końcu policja…
– Jesteś defetystycznie nastawiony. – Nakładając dżinsy i pulower, obrzuciła mnie wzrokiem od stóp do głów. – To jest nasza szansa. Możemy przenieść rewolucję poza Chelsea Marina, na ulice Londynu. Ludzie zaczną się do nas przyłączać. Tysiące, nawet miliony.
– Tak, miliony. Ale…
Helikopter odleciał, ohydna bestia, która pożerała światło słoneczne i wypluwała je w postaci hałasu. Gdzieś dalej wielki silnik diesla nabierał obrotów, głusząc stukot stalowych gąsienic, po którym następowało darcie metalu samochodu ciągniętego po ulicy.
Kilka minut potem wyszliśmy z domu. Grosvenor Place pełen był nieogolonych mężczyzn, podrostków o wychudłych twarzach i nieuczesanych kobiet. Małe dzieci, nadal w piżamach, gapiły się z okien, dziewczynki trzymały kurczowo pluszowe misie, ich bracia po raz pierwszy nie byli pewni swoich rodziców i świata dorosłych. Wielu mieszkańców niosło swoją symboliczną broń – kije baseballowe, kije do golfa i do hokeja. Ale inni byli bardziej praktyczni. Sąsiad Kay, starszy wiekiem prawnik i entuzjasta łucznictwa, trzymał w dłoniach dwa koktajle Mołotowa, butelki po burgundzie napełnione naftą, w które włożył swoje krawaty.
Читать дальше