Wkrótce potem o zabójstwo prezenterki telewizyjnej został oskarżony sflaczały samotnik i podglądacz. Nie powiedział nic sędziemu pokoju, który orzekł postawienie go przed ławą przysięgłych. Był jak pustka po człowieku, niemal martwy w swojej bierności. Jego opętany gwiazdami aparat fotograficzny, obsesyjne zbieranie replik broni i osobowość tak bezbarwna, że nikt nie zauważył go przed drzwiami, gdzie dokonano morderstwa, razem wzięte wskazywały na skrajną formę zespołu Aspergera.
To aresztowanie tygodniami nie schodziło z pierwszych stron gazet. Sława i sławne osobistości znów znalazły się pod pręgierzem, jakby sam fakt, że jest się sławnym, stanowił podnietę dla gniewu i pragnienia zemsty, grając na niespokojnych snach utajonego świata, ciemnej górze lodowej niemocy i wrogości.
Ale ja myślałem o Richardzie Gouldzie, drżącym i wyczerpanym, gdy stał pod drzewami w Bishop’s Park. Myślałem o dzieciach umierających w hospicjum w Bedfont i o nastolatkach z zespołem Downa, które zabrał na wakacje, i o jego desperackich próbach znalezienia sensu w pomyłkach natury. Świat odsunął się od Stephena Dextera, ale runął na Richarda Goulda, zgłodniały czasu i przestrzeni.
Tymczasem zbliżała się konfrontacja na mniejszą skalę. W Chelsea Marina po cichu i ukradkiem rosły barykady. Okres ciszy w działaniach policji po morderstwie w Hammersmith dał mieszkańcom czas na zorganizowanie obrony. Próba przejęcia przez komorników domu Turnerów stanowiła zagrożenie wszelkiej własności w osiedlu. Jak poprzednio, zgodziliśmy się wszyscy co do tego, że policja odwala brudną robotę za bezwzględnych kapitalistów, utrwalających system klasowy w celu rozbicia opozycji i zachowania swoich przywilejów.
W drodze do mieszkania Very Blackburn, przejeżdżając przez Cadogan Circle, spostrzegłem, że niemal wszystkie alejki zablokowane są samochodami mieszkańców. Dla ruchu pozostawiono tylko wąskie przejścia, które w każdej chwili mogły zostać zamknięte. Z wielu balkonów zwisały transparenty, zwoje najlepszego egipskiego płótna od Petera Jonesa, chętnie poświęcone dla sprawy rewolucji.
Odwiedzajcie Chelsea Marina – najbliższy przytułek dla ubogich
Nie zawłaszczycie duszy
Witajcie w najnowszych londyńskich slumsach
Wolność nie zna kodu kreskowego
Wzdłuż krawężników stały zdewastowane parkometry. Przejechałem obok metalowego kontenera, którym jakaś rodzina umieściła plemienne totemy – szkolne bluzy i bryczesy, książki kucharskie Elisabeth David, przewodniki po Owernli i zestaw młotków do krykieta.
Niedawno jeszcze robiła na nim wrażenie gotowość do poświęceń, ale to uczucie należało już do przeszłości. Gdy winda wiozła mnie na trzecie piętro, do mieszkania Very, myślałem wyłącznie o Richardzie Gouldzie. Wpadałem codziennie popołudniami, z nadzieją, że wrócili. Naciskałem guzik dzwonka tak długo, że cierpliwość Very musiałaby się skończyć. Bałem się przede wszystkim tego, że Gould, nadal wyczerpany i chory, mógł się przyznać do popełnienia morderstwa w Hammersmith, w bezinteresownym odruchu ratowania Stephena Dextera.
Gdy wysiadłem z windy, zobaczyłem, że drzwi do mieszkania Very są otwarte. Przeszedłem półpiętro i zajrzałem do pustego przedpokoju. Ktoś poruszył powietrze i promienie światła schwytały lekkie wirowanie pyłków.
– Richardzie…? Doktorze Gould…?
Wszedłem do przedpokoju, patrząc na porzucone walizki i plik czasopism medycznych na kanapie. Potem usłyszałem charakterystyczne stukanie dochodzące z sypialni. Dźwięki były odległe, ale znajome, echo z dobrze zapamiętanej przeszłości.
– Sally?
Stanęła przy drzwiach do sypialni, z blond włosami na kołnierzu tweedowego płaszcza, w okrytych rękawiczkami dłoniach trzymała laski. Wysiliła się, żeby ubrać się niezbyt starannie na wizytę w Chelsea Marina, jakby była członkinią jakiejś delegacji obywatelskiej dokonującej inspekcji kamienicy czynszowej przeznaczonej do rozbiórki. Jej błyszczące włosy, skromny, ale drogi makijaż i pewny siebie wygląd sprawiły, że zdałem sobie sprawę z tego, jak nisko upadli mieszkańcy Chelsea Marina.
Dieta złożona z oburzenia i braku bezpieczeństwa w większym stopniu zamieniła nas w pariasów, niż to sobie wyobrażaliśmy. Lubiłem Kay, ale w porównaniu z Sally zawieszona profesorka wiedzy o filmie była przeintelektualizowaną flądrą. Bezmyślnie odwróciłem się do lustra nad skórzaną sofą i zobaczyłem siebie, chytrego i obdartego, niedogolonego, z fryzurą domowej roboty.
– Davidzie…? – Zaskoczona spotkaniem Sally przeszła przez duszny pokój, niepewna, czy jestem jeszcze jej mężem. – Mieszkasz teraz tutaj?
– To mieszkanie należy do przyjaciół. Ja jestem u Kay Churchill – ma jednego czy dwóch lokatorów.
– U Kay? – Sally pokiwała głową, patrząc z żoniną troską na moje ziemiste policzki. – Jechałeś windą?
– A co?
– Wyglądasz na zmęczonego. Całkowicie wyczerpanego. – Uśmiechnęła się ciepło i szczerze, słońce rozświetlało jej włosy. – Cieszę się, że cię widzę, Davidzie.
Uścisnęliśmy się krótko. Cieszyłem się z uczucia, które do niej czułem. Tęskniłem za jej sztubacką przekorą, za porozumiewawczym spojrzeniem, które rzucała światu. To było tak, jakbym spotkał starego i ukochanego przyjaciela, kogoś spotkanego po raz pierwszy na wakacyjnym safari. Razem obozowaliśmy na zboczach należących do bogacza, dzieliliśmy luksusowy namiot i brodziliśmy przez lekko wzburzone strumienie choroby. Nasze małżeństwo było bezpiecznym placem zabaw. Rewolucja w Chelsea Marina znów jawiła się jako coś więcej niż walka o czesne i opłaty komunalne.
Nie byłem pewien, czy jesteśmy sami. Przeszedłem obok Sally do sypialni. Na czarnej jedwabnej narzucie leżała pusta walizka. W szafie, na wieszakach wisiały krzywo męskie garnitury.
– Tu nie ma nikogo – powiedziała Sally. – Pomyszkowałam trochę. Sypialnie wiele mówią o ludziach.
– Co znalazłaś?
– Nic wielkiego. Oni są trochę dziwni – ten doktor Gould i ta kobieta, Vera. – Nachmurzyła się, patrząc na czarne kotary. – Czy są parą sadomasochistyczną?
– Nie pytałem. Skąd wiedziałaś, że tu będę?
– Wypisałam czek dla kobiety z puszką na datki – jakiejś żony architekta z dwójką dzieci do wykarmienia. Gdy zobaczyła moje nazwisko, powiedziała, że załatwiasz sprawy doktora Goulda.
– Zgadza się. Sama przyjechałaś?
– Henry mnie przywiózł. Zaparkował samochód w okolicach King’s Road. Wy, z Chelsea Marina, działacie mu na nerwy.
– No myślę. Jak się miewa?
– Jak zwykle. – Starła kurz z kanapy i usiadła, spoglądając na jedno z czasopism medycznych. – Na tym polega problem z Henrym – zawsze jest taki sam. A co u ciebie, Davidzie?
– Mam mnóstwo zajęć. – Patrzyłem, jak składa swoje laski. Ich ponowne pojawienie się znaczyło, że dni Henry’ego Kendalla są policzone. – Wiele się tu dzieje.
– Wiem. To trochę straszne. Akcja bezpośrednia nie jest w twoim stylu.
– Więc dlatego tu jesteś – żeby mnie ratować?
– Zanim będzie za późno. Wszyscy martwimy się o ciebie, Davidzie. Złożyłeś rezygnację w instytucie.
– Nie przychodziłem do pracy. Wydawało mi się to nie w porządku wobec profesora Arnolda.
– Tatuś powiedział, że podwyższy ci pensję i da szansę na prowadzenie badań albo napisanie książki.
– Kolejne bezużyteczne zajęcia. Podziękuj mu ode mnie, ale właśnie przed tym próbowałem uciec. Jestem za bardzo zaangażowany tutaj.
– W tę rewolucję? Czy to poważne?
Читать дальше