Grudzień
Jeszcze nic nie rozumiem. Jakieś badania, mała operacja, która ma mnie uwolnić od bólu. Wytrzymam, powtarzam bezładnie, wytrzymam, a potem tylko ta przyszłość, którą sama sobie obmyśliłam. Tam na górze Ktoś chce inaczej, inne ma wobec mnie plany.
W życiorysie w rubryce 1999-2000 wpiszę „życie nieudane”. „Bardzo proszę o wzięcie pod uwagę mojej kandydatury…”
Natrętne brzęczenie telefonu. To nie może być dźwięk zapowiadający dobre wiadomości.
Doktor D.: „Mam niedobre wiadomości. Jest pani sama? Proszę jak najszybciej wskakiwać w taksówkę i przyjeżdżać do szpitala. Ma pani raka. Przykro mi”.
Cisza. Przede mną czeluść, żadnego światła. Za oknem deszcz płacze nade mną. A może nad całym światem? A we mnie cisza. W końcu wiem, w końcu rozumiem. Fala spokoju po raz pierwszy od wielu dni. Niewyobrażalne, a jednak. Spokój bierze się ze zrozumienia. Starannie zamykam drzwi na klucz, idę w deszcz, taksówkarz żartuje ze świata. On nie wie.
Operacja
Anestezjolożka pochyla się nade mną płaczącą:
Gładzi po głowie: „Wszystko będzie dobrze, teraz wszystko jest czarne, ale jutro będzie białe. Zobaczy pani”. Anestezjolożka-filozof. Jak dobry Anioł Stróż będzie czuwać przy mnie jutro i przez następne tygodnie. Kiedy się budzę, tysiące rurek łączy mnie z maszynami, które przycupnęły przy moim łóżku. Pielęgniarki, cicho szeleszcząc fartuchami, przepływają obok mnie. Czasami otwieram oczy, czuję czyjś ruch, ale nie widzę nikogo. Anioł Stróż? Śmierć? Uśmiecham się do tego kogoś czy czegoś.
We śnie latam w przestworzach. Podobno sny nie są kolorowe, a ten jest błękitny. Jak niebo, jak morze w bezchmurny dzień. Jest mi dobrze. W dole szara ziemia, a na niej jeden obok drugiego śpią ludzie. Nie należę do tego świata. Ale i do błękitu nie należę.
Świat szpitalny jest jak zamknięty krąg. Rytm tabletek, kroplówek, środków znieczulających, wypróżnień wyznacza dzień. Ból jest gdzieś pomiędzy, uśmierzany z konsekwentną skrupulatnością. Mój szloch w poduszkę jest odnotowywany w szpitalnych księgach. Nie minie godzina, jak mnie zapytają: „Dlaczego pani płacze?” Jak gdyby nie było oficjalnego przyzwolenia na ten płacz, na ten szloch nad samą sobą. Czuję współczucie docierające do mnie ze wszystkich kątów. To najgorsze. Jestem trybikiem w machinie szpitalnej. Obrócić, przełożyć, obmyć, nakarmić. Przychodzą ludzie, coś mówią, odchodzą. „Udekorujemy ci salę” – mówi dziewczyna z grupy wspomagającej ludzi chorych na raka. Jaką salę? Po co?
Najprzyjemniejsze są sny.
Styczeń
Powoli idę ulicą. Noga za nogą. Nigdzie się już nie spieszę, wolno stawiam kroki, odsłania się przede mną świat, którego wcześniej nie znałam. Ludzie patrzą na mnie, jakbym przybyła z innej planety. Najwyraźniej nie pasuje im taki ktoś, kto nie popycha, nie szturmuje, nie gna. Wolno, wolniutko, nie wiedziałam, że umiem iść w ten sposób. Czuję się samotna w pędzącym tłumie, ale i szczęśliwa. A więc żyję, czuję, widzę ludzi, słońce. Nigdy nie pomyślałabym wcześniej, że stawianie pierwszych kroków po długiej chorobie może być tak trudne i tak ekscytujące zarazem. Śmieję się do słońca, „Witaj” – mówię. Jakaś pani ogląda się za mną. A więc tak, ludzie, zwariowałam!
Kiedyś wyobrażałam sobie chorobę jako coś przeraźliwie smutnego, coś, co wyklucza człowieka spośród żyjących. Teraz wiem, że to radość z każdej chwili, że to wewnętrzny spokój, początek nowego życia. O ile dane mi będzie żyć.
Robię postanowienia na nowy rok: trzymać się dzielnie, walczyć z chorobą, stawiać czoło głupim pytaniom. Z tym ostatnim nie ma tutaj kłopotu.
Wiem, że gorzej byłoby w Polsce: Pani Zosiu, słyszała pani, że ta Matzke ma raka? Taka młoda, pani kochana. Co się na tym świecie porobiło? Mnie to pani Kowalska powiedziała, a Kowalskiej Nowakowa. Pani kochana… Spojrzenia znaczące, pełne litości, a mnie aż parzy chustka na głowie i jedyna myśl: uciekać jak najdalej. W Brukseli mam spokój, nikogo nie dziwi moja chustka, nikt nie zadaje niepotrzebnych pytań, znajomi przy powitaniu mówią:
„Jak się masz, Tam?” W tym pytaniu zawarta jest cała ich troska, a dla mnie furtka, bo mogę im powiedzieć: W porządku, dziękuję, ale mogę też opowiedzieć historię mojego życia. Lubię tę delikatność. Lubię to, że mam wybór.
Maj
Zawsze bardzo lubiłam maj. Nie wiem dlaczego. Może ze względu na nazwę, krótką, pełną optymizmu, zieleni i słońca? Maj to czas białych sukienek komunijnych, konwalii, wypraw na zieloną trawkę, Dla mnie był to zawsze miesiąc nadziei.
Ostatnia chemioterapia. Jakiś dziwny płyn wpływa do mojej żyły, a ja wiem, że jestem już blisko końca, więc zasypiając uśmiecham się do okna, za którym żyje świat. Wyniki mam bardzo dobre, wszystko wskazuje na to, że choroba się wycofała.
Doktor B. tańczy jak opętany na szpitalnym korytarzu: C’est la yictoire, Tamara! C’est la uictoire! A więc zwycięstwo. Ciągle nie mogę uwierzyć. „Wszystko dlatego, że byłaś taka silna i tak optymistycznie nastawiona” – mówi B., a ja czuję, że łzy płyną mi po twarzy. Skąd się tam wzięły? Dwumetrowy lekarz przyciska mnie do siebie, całuje w oba policzki.
Czerwiec
Koniec
Przeczytałam fragment książki Lance’a Armstronga, kolarza, który zwalczył raka i w spektakularny sposób w 1999 roku wygrał Tour de France:
„Nigdy nie zapomnę lekcji, jakiej udzielił mi rak, i zawsze będę należał do społeczności ludzi chorych na raka. Jeszcze bardziej niż dawniej pragnę coś osiągnąć w życiu, pomagać mężczyznom i kobietom, którzy walczą z tą chorobą. Mamy te same doświadczenia. Ci wszyscy, którzy pewnego dnia usłyszeli „ma pan, pani raka” i którzy powiedzieli sobie „umieram”, są członkami naszej społeczności. A jeśli się jest jej członkiem, to na całe życie”. I ja też należę do tej społeczności, Lance, i zaczynam nowe życie…
14 września 1999
Cześć, Dominiku!
To ja, Tam, bo Sven mnie opuścił i udał się do Brukselli (tak właśnie, przez dwa l), by rozpocząć swoją karierę urzędniczą. Wyjechał był z trzema ogromniastymi plecakami, tak ze w mieszkaniu zrobiło się cudownie pusto. I oczywiście trochę smutno, ale za trzy tygodnie się spotkamy. Ja tym razem w roli sfrustrowanej żony urzędnika, która nie ma co robić. Podobno w Brukseli to normalne wśród kobiet. Nie ze mną jednak te numery: mam zamiar uczyć się języków i poszukać fajnego stażu. Wszystko wskazuje na to, ze wracamy za pięć miesięcy, bo Mac dostał propozycję z niemieckiej fundacji w Warszawie i czekają na niego.
Teraz mam kupę roboty, bo muszę przygotować pewną cudną ekipę filmową na mój wyjazd. Jak w przedszkolu, wszyscy w panice, wszyscy twierdzą, że jestem „niezastąpialna”. Czas pokaże, że wszystkich da się zastąpić.
Tam
6 października 1999
Cześć, Błoniarki trzy,
Jak dawno nie pisałam kartek. Tylko te emalie i emalie! No ale teraz nie mam w domu Internetu, więc piszę ręcznie. Powrót do źródeł. Jestem więc w BXL, tak tu w skrócie nazywają Brukselę. Mieszkamy w malutkim, całkowicie zielonym mieszkanku z antresolą i kuchenką. jest bardzo przyjemnie, zwłaszcza że jedynie okno -(zielone) olbrzymie – wychodzi na taras-dach. Można więc będzie w ciepłe dni (ileż ich jeszcze będzie?) siedzieć na tym dachu z widokiem na drzewo i stare kamienice po drugiej stronie ogrodu. Czuje się, że Bruksela lubi swoich mieszkańców; już pierwszego dnia dobrze się tu poczułam, tak jakbyśmy się znały od dawna Bruksela i ja. Ma coś w sobie z Paryża, ale nie jest taka męcząca. Na razie odkrywam nowe dzielnice, ulice, domy. Przyzwyczajam się do nowego otoczenia, do nowego stylu życia.
Читать дальше