Książka nie powstałaby bez wsparcia rodziny Tamary i moich rodziców. Za zgodę na opublikowanie prywatnej korespondencji dziękuję rodzeństwu Tamary – Ani i Rafałowi Zwierzyńskim, Asi i Jarkowi Błoniarzom, Kasi i Dominikowi Rudkowskim (Paciorki), Gunnarowi Walzholzowi, Ewie Mroczek, Basi Pawłowskiej, Kasi Kosowskiej, Emeline Carvou, Jagodzie Greli, Dagmarze Koronie. Chcę też wyrazić wdzięczność za pomoc w przygotowaniu książki Andrzejowi, Małgorzacie i Wojtkowi Saramonowiczom. Dziękuję wszystkim naszym przyjaciołom za to, że byli z nami w czasie choroby i że są ze mną po śmierci Tamary.
Sven Matzke
Książkę tę chciałabym poświęcić ludziom chorym na raka, mojemu cudownemu mężowi, moim rodzicom, Ani i Rafałowi, moim teściom, doktorowi Bondue, doktor Deleuse, doktorowi Karawanowi, którzy opiekowali się mną w czasie choroby (którzy uratowali mi życie)
Czasami wołam w niebo:
Dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja?
I jest w tym tak wiele bólu,
żalu i potępienia samej siebie
za słabość tej rozpaczy.
Za niemożność bycia silną.
Człowiek, który ujrzał śmierć
siedzącą w zamyśleniu na fotelu,
ma w sobie ciszę.
Ciszę przejmującą.
Nie żaden strach.
Bo strach się skończył,
tak jak łzy.
Tylko życie trwa,
lecz nie wiadomo,
jak długo jeszcze.
Przed rokiem
Widzę siebie sprzed roku. Zabiegana dziennikarka, marząca o karierze, dobrej pracy, samorealizacji. Biegnę z głową zwieszoną w dół, nic nie istnieje, tylko ja i moje kłopoty. Jakiś człowiek krzyczy do słuchawki, że nie zrobiłam tego czy tamtego, inny próbuje zainteresować mnie swoją historią. Nie mam czasu. Nie mam czasu. Boże, kiedy ja odpocznę?
Pracuję jako asystent reżysera przy filmie dokumentalnym opowiadającym o szpitalu. Wiele odcinków, ciężka praca, która się nigdy nie kończy. Przychodzę do domu, siadam, wpatruję się w ścianę i rozmyślam o ludziach, których spotkałam. Widzę ich twarze, ich łzy i bezgłośną prośbę o pomoc. Jana, któremu kwas wypalił oczy. Stefana, któremu rak zabrał pół twarzy. Marka, który przestał wierzyć w lekarzy. Małą Anię, która ma raka kości i czeka na amputację nogi. Na potrzeby filmu spisuję ich historie, jedną po drugiej, są ich dziesiątki. Mam wrażenie, że historie opowiedziane zaczynają żyć własnym życiem, nie należą już do jednej osoby, stają się własnością moją, naszą.
Najtrudniejsze chwile przeżywam, kiedy kręcimy odcinek o śmierci. Czuję, że dotykamy czegoś, czego nie powinniśmy dotykać. Władysław umiera, ma raka prostaty. Miotam się wokół tego tematu, nie jestem przekonana o słuszności jego realizacji. Widzę żonę chorego krzątającą się w jego izolatce, widzę, jak go myje, jak czule z nim rozmawia. Marianna wierzy, że coś się jeszcze da zrobić. Wiem już, że nie będzie to jedynie odcinek o śmierci, ale również o miłości. I po raz pierwszy w życiu dłużej myślę o śmierci. Wcześniej, jak każdy, wolałam nie zastanawiać się nad nieodwracalnością losu. Ogarnia mnie paraliżujący strach przed chorobą, przed bólem, przed powolnym końcem sztucznie podtrzymywanego życia. Władysław umiera, a ja budzę się w nocy z krzykiem.
Są też odcinki o raku i nadziei. Małej Ani lekarze amputują nogę, a ja w domu modlę się długo, by choroba się zatrzymała. Z radością patrzymy, jak dziewczynka stawia pierwsze kroki na sztucznej nodze. Robię tysiące notatek, nie mogę uwierzyć, że Stefan, któremu lekarze kilka miesięcy temu dawali zero szans, żyje, żartuje i próbuje mnie poderwać. Raz tylko staję oko w oko z jego chorobą, doktor J. pokazuje mi twarz Stefana. Widząc ją, próbuję się dalej uśmiechać, ale nogi uginają się pode mną. Stefan nie ma połowy twarzy, nie ma nosa, warg, oka. Pod bandażem ukrywa wielką dziurę, przez którą można zobaczyć kość podstawy czaszki. Po tym wszystkim wychodzę ze szpitala, siadam na trawie i beznamiętnie wpatruję się przed siebie. Siedzę tak może godzinę, może dwie. Pielęgniarki widzą mnie ze swojej dyżurki i jedna z nich przynosi mi szklankę wody. Jest lepiej. Wracam do domu i próbuję nie myśleć.
Ostatnie miesiące naszej produkcji poświęcamy historiom ludzi chorych na raka. Teraz, przeglądając moje papiery z tamtego okresu, widzę, jak mało wiedziałam o tej chorobie. Chaotyczne notatki, coś tam o możliwościach terapii, jakaś chemioterapia, radioterapia, nieznane słowa, terminy. Jedyną rzeczą, jaka zapada mi w pamięć, jest chustka małej Ani, pod którą chowa swoją łysą głowę. Przypomnę sobie o tym kilka miesięcy później, kiedy chustka stanie się integralną częścią mojego życia.
Wrzesień-październik
Okazuje się, że jest możliwość wyjazdu na pięć miesięcy do Brukseli. Sven dostał staż w Parlamencie Europejskim, a ja potrzebuję odpoczynku i jadę z nim. A więc wreszcie koniec ze szpitalem, cierpieniem, rakiem… W euforii przygotowuję się do wyjazdu, ostatnie sprawy, bilety. I wtedy właśnie pojawia się pierwszy ból, kiedy zmęczona padam na brudne siedzenie w autobusie. Natłok myśli w mojej głowie. Bolą mnie jajniki, a więc jutro do ginekologa, to nie może być nic poważnego, bo niedawno robiłam badania. Cicho jęczę w pustym autobusie, tak chciałabym już być w domu. Nazajutrz idę do ginekologa, mówię o bólu, dopytuję się. „Boli, bo tak już jest na tym świecie – słyszę w odpowiedzi. – Niedawno pani robiła badania, jajniki trochę powiększone, ale wszystko poza tym w porządku”. Uspokojona wracam do domu, pakuję ostatnie rzeczy i rankiem wyruszam do Belgii.
Odkrywam nowy kraj, nowe miasto. Nigdy bym nie pomyślała, że zwiążę swoje losy z Belgią. Traktowałam ją zazwyczaj jako kraj tranzytowy wiodący do Francji.
Listopad
Ból ciągły i niewyobrażalny. Zapadam się w czeluść czegoś nieznanego. Intuicja, którą niektórzy nazywają kobiecą, podpowiada mi, że moje życie się zmieni. Myśl ta zbliża się do mnie jak pająk, który już zarzucił swoje sieci. Jestem więc ofiarą czegoś nieznanego, choroby, której nazwy jeszcze nie znam. A ona przyczaiła się we mnie i czeka na odpowiednią chwilę. Zaatakuje znienacka, kiedy poukładam w stosik wszystkie ziemskie sprawy, zamknę na klucz problemy i zacznę myśleć o przyszłości.
Dręczą mnie sny szare, pełne niepokoju, uciekających szczurów, za którymi chciałabym pobiec, ale nie mogę. W głowie kotłują się pytania. Co to wszystko oznacza? Przecież zarządziłam, że ma być lepiej, że ma być kolorowo i szczęśliwie. I z happy endem , jak w amerykańskich serialach dla dzieci.
Ból coraz większy, powoli nabiera rozpędu. Moje ciało przestaje się bronić. Dzień po dniu, godzina po godzinie poddaję się chorobie, która postawiła sobie za cel niepodzielne panowanie.
Ponowny atak porywa mnie jak maluteńką łupinkę orzecha. Jest jeden z tych pięknych, słonecznych dni, których tu tak niewiele. Zabieram ze sobą przewodnik po Brukseli, chciałabym jeszcze odkryć parę zakątków przed naszym wyjazdem w lutym. Wcześniej będą święta w Zielonej Górze u rodziców, więc tak naprawdę czasu pozostaje niewiele. Idę sobie w ten słoneczny dzień i nagle powala mnie okropny ból, opieram się o mur kamienicy, rozpaczliwie myślę, gdzie jest najbliższy przystanek autobusowy. Nie mam przy sobie tabletek przeciwbólowych. Wpadam do stacji metra, ale mylą mi się strony i jadę w tę niewłaściwą. Ból staje się coraz większy. Muszę jeszcze przejechać kilka przystanków autobusem. Siadam na chodniku i obejmuję głowę rękoma. Kiedy docieram do domu, jest już najwyższy moment. Długo wymiotuję prosto do wanny, potem zwijam się w kłębek na podłodze. Leżę tak, łkając w samotności.
Читать дальше