– Mogłaby pani zacząć od zaraz, bo roboty jest moc. Mogę pani zapłacić tylko siedemset złotych, więc musiałaby pani żyć bardzo skromnie – powiedział proboszcz, odwrócił się i poszedł do kuchni. Ksiądz tańczy?
Małgorzata postawiła niepewnie swoje torby w przedsionku, rozglądnęła się dookoła i znalazła szybko schowek na szczotki. Kiedyś była dobra w sprzątaniu, razem z siostrą potrafiły wyszorować stutrzydziestometrowe mieszkanie rodziców w cztery godziny, łącznie ze ściąganiem pajęczyn z wysokich ścian i z myciem okien. Przypomniała sobie więc te wszystkie małe metodologie, skąd dokąd najlepiej myć podłogę, szmata nie za mokra, nie za sucha, i nie minęła godzina, a umyła sprawnie schody i przedsionek mopem na zielonym stylisku, po czym zaczęła po benedyktyńsku, cierpliwie czyścić szczoteczką do zębów fugi między kafelkami, aż mdlały jej dłonie i kolana. Gotowała, źle i drogo, ale gotowała. Myła, szorowała, zamiatała. Prała.
Proboszcz odprawiał msze, siedział w kuchni z czołem wspartym na dłoniach albo spał.
– Pani Małgosiu, to przecież bez sensu – powiedział w końcu, po trzech dniach, do otwartych drzwi, zza których słyszał szuranie szczotki.
Małgosia odłożyła wiadro i szmatę, usiadła na najwyższym schodzie. Proboszcz wyszedł z kuchni i usiadł obok. Ma rację klecha, ma rację. Nie da się odkupić trzydziestu lat życia pustym gestem, nawet ofiarnym. Nie da się odkupić śmierci dziecka, szorując schody. Nie da się naprawić spieprzonych piętnastu lat, piętnastu, bo jako piętnastolatka byłam już przecież dorosła. Ten chłopak, z którym wtedy chodziłam, w liceum, taki śmieszny, pierwszy mój facet, który nie był ode mnie starszy, jeszcze nie mężczyzna, już nie dziecko, ale nie w tym sensie, że miał w sobie coś z dziecka i coś z mężczyzny, nie, nie miał w sobie niczego z dziecka ani niczego z mężczyzny, taki dziwny gatunek faceta, a ja go wtedy uczyniłam mężczyzną, nie, nie spaliśmy z sobą, sypiałam wtedy z innymi, ale uczyniłam go mężczyzną, bo nauczyłam go tego, co mężczyzna musi umieć. Nauczyłam go, jak porzucić kobietę. Nauczyłam go okrucieństwa. Ale kicz, nie? Ale prawda. Jakie to śmieszne, byliśmy wtedy prawie dziećmi, chodziliśmy do szkoły i baliśmy się klasówek, a jednocześnie emocje, któreśmy wtedy przeżywali, były takie prawdziwe i dorosłe. Nie miały w sobie w ogóle komizmu dzieci w dorosłych ubraniach, bo były już zupełnie dorosłe. I trudno w to uwierzyć, ale już wtedy zaczęłam sobie marnować całe to zasrane życie.
– Rozumie ksiądz? – zapytała, nie wiedząc w zasadzie, kiedy zaczęła swoje myśli szeptać przez kryjące twarz dłonie, cicho, ale tak, by usłyszał je siedzący obok klecha.
– Nie, proszę pani, nie rozumiem, ale słucham.
– To było takie śmieszne, bo ja już wtedy wiedziałam, że marnuję sobie życie, cholera, piętnaście lat miałam, śmieszne, nie? Kto uwierzy piętnastolatce, która ma same piątki w dobrym liceum, że marnuje sobie życie? A potem matura, same piątki, socjologia na UW, dyplom z wyróżnieniem, chcą mnie na studia doktoranckie, ale ja nie chcę, dostaję robotę w „Fikcjach", naczelny jest kumplem ojca, ale już po pół roku wiedziałam, że nawet gdyby mój ojciec zapisał się do LPR, to i tak by mnie tam trzymali, bo byłam najlepsza, a życie się marnowało, rozumie ksiądz? Z facetami bez sensu, z przyjaciółkami bez sensu, z robotą bez sensu, wszystko bez sensu. Jak pyłki w wodzie, ruchy Browna, pamięta ksiądz z fizyki? Tak, ja, kuźwa, przepraszam, żyję. Zamilkła.
– Niech pani jedzie do Warszawy, pani Małgosiu, do siebie, tam niech pani odpocznie. Jakoś się wszystko ułoży – powiedział po chwili ksiądz.
– Jakoś się wszystko ułoży – powtórzyła bezwiednie Małgorzata.
– To nie tak się dzieje, pani Małgosiu. To trzeba powoli, po kawałku…
Siedzieli przez chwilę obok siebie, znowu w milczeniu. Irlandia nie, bo jest brzydka, Londyn też nie, bo za dużo tam Polaków. Zostają Stany.
– Może chciałaby się pani wyspowiadać… – zaryzykował po chwili proboszcz.
Małgosia obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
– Chyba ksiądz zwariował – zaśmiała się.
– No, skoro chciała pani zostać kucharką na farze – odparł ksiądz, obrażony.
Małgosia poszła pakować walizki, uwinęła się w kwadrans. Po raz pierwszy od trzech dni wyciągnęła z torby laptopa, podłączyła do komórki, uruchomiła sieć. Zalogowała się do e-banku, po raz kolejny ucieszyła ją wysokość zgromadzonych na koncie środków, pozostałych ze sprzedaży mieszkania. W przegródkach torby odszukała paszport, dla pewności spojrzała na wklejoną doń amerykańską wizę, efekt podróży służbowej do Chicago dwa lata temu – dobrze, ważna jeszcze przez osiem lat. Otworzyła strony kilku linii lotniczych, Lot, KLM, Lufthansa, wysupłała z portfela kartę kredytową, wstukała numer i kupiła bilet Okęcie-JFK. Business class. Nałożyła płaszcz, objuczyła się torbami, zeszła, mijając bez słowa siedzącego ciągle na schodach księdza, otworzyła drzwi, ale odwróciła się w końcu. Zbierała się w sobie przez chwilę, w końcu wydusiła z trudem:
– Z Bogiem, księże. Pokiwał głową.
– Z Panem Bogiem, pani Małgorzato.
Wyszła z prowizorycznej plebanii i stanęła w pomarańczowym świetle latarni, z plecakiem, walizką na kółkach, drugą, ręczną i z torbą na laptop. Padał śnieg. Podniosła głowę i wystawiła twarz na spadające płatki.
Pielęgniarka w granatowym swetrze nałożonym na kitel otwarła bramę przy portierni, szare bmw wtoczyło się na dziedziniec Państwowego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Rybniku. Kierowca zaparkował, wyskoczył szybko, obiegł samochód od przodu i otworzył drzwi pasażera. Z samochodu wysiadł arcybiskup Michalczewski, poprawił sutannę, zapiął guzik w płaszczu i założył rękawiczki. Z budynku administracji wybiegi dyrektor szpitala i rozpłynął się w powitaniach i dziękczynieniach. Biskup uciął po chwili ten potok słów:
– Gdzie znajdę pacjenta Trzaskę?
Dyrektor posłusznie zamilkł, po czym wskazał głową jeden z budynków, taki sam jak wszystkie, ponure pruskim, monumentalnym spokojem w kolorze bordowej cegły. Dobra niemiecka cegła, błyszcząca jak porcelana, teraz już takiej nie robią – pomyślał biskup.
– Oddział trzeci, psychiatryczny ogólny – powiedział lekarz i spojrzał na cienki plik kartek, dokumentację choroby:
– Trzaska Jan, lat tyle a tyle, urodzony, imię ojca, matki. Schorzenie: zaburzenie psychiczne inaczej nieokreślone – odczytał przeciągle, łypiąc co jakiś czas na biskupa. Łóżko numer dwadzieścia pięć. Daliśmy księdzu osobny pokój.
Biskup zdecydowanym krokiem ruszył przez skrupulatnie odśnieżone alejki w stronę wskazanego oddziału.
– Ksiądz jest na lekach uspokajających, dajemy mu fenactil i clopbcol w końskich dawkach, więc nie spodziewałbym się zbyt wiele po tym spotkaniu – paplał dyrektor, sunący za biskupem drobnymi kroczkami – wasza eminencja…
– Ekscelencja – przerwał urzędnikowi biskup.
– Słucham?
– Jeśli życzy sobie mnie pan tytułować, to proszę to robić właściwie. Jeszcze nie zostałem kardynałem, więc należy mnie tytułować ekscelencją, nie eminencją.
– No tak, przepraszam, Ekscelencjo. Ekscelencja zapewne wie, że głównym organizatorem przymusowego przyjęcia księdza tutaj był ksiądz arcybiskup Ziarkiewicz? Podobno miejscowy ordynariusz chciał sprawę zatuszować, co było możliwe, chociaż trudne – no bo te eksplozje i dwanaście trupów jednego dnia, tych wszystkich uzdrowionych, co nagle zmarli – no więc biskup gliwicki chciał wysłać tego księdza na jakieś ciche studia do Rzymu z zakazem powrotu do Polski przez dziesięć lat, aż wszyscy zapomną. Ale po tym artykule, wie Ekscelencja, o co mi chodzi, z tymi ubeckimi świstkami z IPN-u, to podobno wypłynęło jakoś ze środowisk ojca księdza Trzaski, Ziarkiewicz się uparł, że rzeczony jest niebezpieczny, pociągnął jakieś sznurki w prokuraturze. Byli tutaj jego ojciec i brat, stary siedział tylko przy łóżku i płakał, ale ten młody klął na czym świat stoi, groził mi, krzyczał, obiecał, że wróci, że popamiętamy, potem… – Dyrektor zorientował się, że biskup nie słucha. – W zasadzie powinien leżeć na oddziale psychiatrycznym podsądnym, ale nagiąłem zasady i położyłem go na ogólnym – dodał tylko.
Читать дальше