– Proszę pana, co mi głowa zawracacie? Normalnie, bomba mieli ksiądz, taką jak w filmach, z zapalnikiem, nacisnęli guzik i fara wyleciała w powietrze.
Andrzej przełknął ślinę.
– Ale nie było go w środku!
– Chopje, gupiśće sům ? 3Jak, w środku? Na placu stali, tak to wysadzili i poszli, jakby byli w środku, to jakby poszli?
Andrzej już nie słuchał, wmieszał się w tłum. Wszyscy indagowani potwierdzali, że Jasiek przeżył eksplozję oraz że sam ją wywołał i że oddalił się w nieznanym kierunku.
Wsiadł więc do samochodu i krążył bezładnie okolicznymi drogami, wyglądając brata. Dzwonił na policję, wypytywał dyskretnie o księdza, ale oczywiście odmawiali udzielenia jakiejkolwiek informacji. Tajne przez poufne.
W końcu zrezygnował, na ekraniku GPS-a znalazł swój hotel i jadąc za wskazaniami, które podawał mu automat urywanym, chociaż aksamitnym głosem dojrzalej kobiety, zaparkował pod kostką „Qubusa", szpecącego neoklasycystyczne i neogotyckie centrum plastikowym wrzodem swojej potężnej bryły. Skonstatował to, z niejaką satysfakcją myśląc o swoim wszechstronnym, artystycznym wyrobieniu. Przeszedł gładko rozmowę w recepcji, wjechał na anonimowe piętro i pogrążył się w anonimowym pokoju, między pościelą, hotelowymi ręcznikami i dziesiątkami hotelowych kanałów w hotelowej telewizji. Leżał, zmieniając kanały, różowe panienki z Playboya mijały się z telezakupami, aż zasnął w końcu ciężkim, znużonym snem. Obudził go pisk wydobywający się zza ekranu testowego, o dziwnej porze, trzeciej nad ranem – wstał, z pulsującą bólem głową, wyłączył telewizor, poczłapał do lodówki, wypił duszkiem butelkę wody mineralnej i zasnął ponownie.
Obudził go dzwonek komórki. Numer zastrzeżony.
– Pan Andrzej Trzaska? – zapytał konfidencjonalnym szeptem męski głos.
– Przy telefonie. Kto mówi?
– Proszę pana, nie przedstawiam się z pewnych powodów, mogę panu powiedzieć jedynie, że jestem księdzem. Dzwonię do pana na prośbę pańskiego brata, mam przekazać panu, i za pana pośrednictwem, że z pana bratem jest wszystko w porządku. Od siebie mogę dodać, że księdzu Jankowi nic nie zagraża, ale wymaga pomocy i my mu tej pomocy udzielimy. Proszę się nie martwić. Odezwiemy się wkrótce. Do widzenia.
– Halo! Co ksiądz mówi? Jakiej pomocy? – wrzasnął Andrzej do słuchawki, która już milczała.
Złożył komórkę, z nierozpakowanej torby wyszarpał dżinsy, wciągnął je, dopiął, włożył sweter, kurtkę i zbiegł do recepcji, zapytał o najbliższy kiosk i po dziesięciu minutach siedział przy kawie i śniadaniu, z najnowszym „Wprost" w dłoni.
Z okładki uśmiechała się twarz arcybiskupa Ziarkiewicza, a na czarnym tle sutanny świeciły na czerwono kapitaliki jednego słowa: „JUDASZ".
Tato musiał skapitulować, ale ja tę wojnę rozpętałem na nowo, Ekscelencjo, i tym razem to ja wygram i nie spocznę, póki nie będę wiedział, że Ekscelencja resztę swoich dni spędzi w jakimś zacisznym klasztorze (daleko od głównych dróg, tak mi dopomóż, Panie Boże). Nie trzeba było pastwić się nad pokonanymi, Ekscelencjo, to się zawsze źle kończy.
Otworzył magazyn na stronach z cover story i czytał, zagryzając słowa croissantem i popijając kawą. Na pierwszy rzut oka widać, że materiał praktycznie nieprzygotowany, w zasadzie przedrukowali kopie paru dokumentów z teczki i dodali krótki odredakcyjny komentarz, nie mieli na więcej czasu, ale to nieważne przecież. Ważne jest, że tę bitwę ze współczesną Targowicą wygrał. Ma szczęście, biskup, że żyjemy w XXI wieku – żywota dokona na wygnaniu w klasztorze, a nie na szubienicy, jak powieszeni za Kościuszki targowiczanie, ówcześni specjaliści od dzielenia się radością, biskupi Kossowski i Massalski. Zadzwonił do ojca.
– Tato, widziałeś dzisiejsze „Wprost"? – zapytał, omijając wstępy.
– Widziałem, Jędruś, widziałem – odpowiedział ojciec zgaszonym głosem.
– I co ty na to?
W słuchawce zapanowała cisza przerywana tylko ciężkim oddechem Andrzeja Trzaski seniora.
– Nie wiem, Jędruś – powiedział w końcu ojciec. – Nie wiem. Może to dobrze, żeś mi te dokumenty wykradł i opublikował, może ja niesłusznie to odkładałem na przyszłość, na święty nigdy. Tylko – nie wiem, boję się o Janka. Nie o to nawet, że on już żadnej kariery w Kościele nie zrobi, ale o to, żeby go nie skrzywdzili jakoś. On jest taki delikatny, wiesz, Jędrek?
– Wiem, tato. Dlatego musiałem to zrobić.
– Może masz rację. Teraz musisz za niego walczyć. Trzymaj się, synku.
– Do widzenia, tato.
Ledwie zdążył odsunąć komórkę od ucha, a ta rozdzwoniła się znowu. Spojrzał na wyświetlacz – pulsujące czerwone serduszko i imię, „Kasia". Patrzył bezmyślnie w wyświetlacz przez chwilę, wahał się, ale odebrał.
– Andrzej, wróć do domu, proszę cię… – powiedziała cicho.
Milczał.
– Andrzej…
Nie mógł z nią rozmawiać. Przerwał połączenie, trzaskając klapką telefonu, ale sumienie zakłuło go tak mocno, że zaraz otworzył ją z powrotem i szybko napisał SMS-a: „Przepraszam, Kasia. Kocham Cie. Bede za cztery godziny". Dopił kawę, patrząc na te osiem słów, jakby decyzja o powrocie do Warszawy nie powstała w jego głowie, jakby pochodziła z zewnątrz i tylko przypadkiem trafiła na wyświetlacz komórki, którą trzymał w ręku.
Nacisnął „wyślij".
Małgosia Kiejdus poznała najpierw samochód, sportową alfę romeo, a potem dopiero kierowcę. Minęli się powoli, ledwie tocząc się po asfalcie, patrzyli na siebie przez parę minut, ale żadne z nich nie opuściło szyby.
Małgosia zapomniała o nim zresztą już w momencie, kiedy zniknął jej z oczu. Cała jej uwaga koncentrowała się na zawiniętej w koce, cicho oddychającej dziewczynce na ciasnym tylnym siedzeniu samochodu. Dziewczynka dobrze rozumiała, co się dzieje: właśnie odebrano jej prezent, którego nigdy nie powinna dostać. Wiedziała również, że nie rozumie tego ciocia, która kurczowo trzyma kierownicę i kiedy tylko ma kawałek wolnego asfaltu, wyciska wszystko z silnika, byle szybciej, byle bliżej do szpitala w Łodzi. Ania interesuje się samochodami, ciociu, z tego jeden cztery litra nic więcej ciocia nie wyciągnie, w końcu to tylko osiemdziesiąt koni.
Kiedy już tam są, pod samym wejściem, Ania czuje jeszcze, że ciocia niesie ją na rękach, kładą ją gdzieś na łóżku, kłują venflonami, wsączają w żyły sole i leki, bez sensu, to jak lać olej do dawno zatartego silnika, pomóc może co najwyżej na sumienie, i to nie jej. A potem świat ciemnieje. Jeszcze twarz cioci.
A Małgosia stała na korytarzu i patrzyła w oczy swojej siostrze, a Ala Kiejdus-Bilińska, która wybiegła z pracy, nie zważając na protesty szefa i kolegów, i przyjechała, trzęsąc się z poczucia winy, nie wierzyła własnym uszom.
– Zabrałam Anię z hospicjum. Do księdza, tego co był sławny przez jakiś czas, żeby ją uzdrowił – pierwszy raz w życiu bała się własnej siostry.
– Ty, do księdza zabrałaś? Jasne. Bredzisz, dziewczyno? Gdzie jest Ania?
– Teraz się zorientowałaś? Twoja córka umierała, a ty dopiero po trzech dniach dowiadujesz się, że jej nie ma? Ania nie żyje, mówiłam ci już – powiedziała Małgosia.
– Ja nie umiałam… – Ala nie potrafiła wydusić z siebie więcej słów, więc uderzyła siostrę w twarz.
Nie spodziewała się, że siostrzyczka ma tyle siły. Cios otwartą dłonią, który spadł na jej twarz, nie był tylko symbolicznym spoliczkowaniem, które ranić ma raczej dumę niż ciało – Ala uderzyła ją potężnie. Delikatna tkanka wyścielająca policzek rozdarła się o zęby i Małgosia poczuła, jak usta wypełnia jej krew. Zachwiała się i usiadła ciężko na krześle. Ala odwróciła się na pięcie i odeszła. Małgosia pocałowała martwą siostrzenicę i uciekła ze szpitala, najszybciej jak potrafiła.
Читать дальше