– Nie wierzę ci – powiedziała Żyrafa. – Może w to, co piszesz, ale w resztę nie.
Wróciłam do domu wściekła. Czy fakt, że kłamię, upoważnia do tego, żeby mi nie wierzyć? Sława ma swoje wredne strony. Z tym, że nie zaznałam dotąd sławy, a wrednych stron zaznaję. Jeśli już odnajdzie się swój wyśniony ideał, należy zaszyć się z nim w palmowej chatce na bezludnej wyspie, a nie pchać się ludziom przed oczy. To się zemści. Choć z drugiej strony na bezludnej wyspie ideały tracą na doskonałości. Albo nie potrafią rozłupać orzecha kokosowego z orzeźwiającą wodą, albo nie umieją znaleźć w piasku żółwich jaj na obiad. Nic bardziej kruchego niż ideał. Trzeba na niego chuchać i dmuchać, żeby nie strąciło go z piedestału byle żółwie jajo albo żeby nie ożenił się z jakąś idiotką.
– Pedro, czy potrafiłbyś ożenić się z żółwiem kokosowym? -zapytałam w zadumie, kiedy piliśmy kawę po kolacji.
– Co żebym zrobił? – Pedro zakrztusił się kawą, więc oprzytomniałam.
Uderzyłam go w plecy, a kiedy odkrztusił, pogroziłam palcem.
– Nie uważasz, co mówię. Pytam, czy znałeś kiedyś dziewczynę w czerwonej sukni?
Dla bezpieczeństwa odstawił kawę.
– I w czerwonej, i bez… To znaczy… Zależy, o co ci chodzi.
– A tobie o co? Z tym, że bez sukni.
– Bez czerwonej. Znałem kobiety w sukniach o rozmaitych kolorach.
– W jakich jeszcze? – spytałam podchwytliwie.
– Różnych. Nie bardzo wiem, do czego zmierzasz, Do.
Ja też nie wiedziałam, do czego zmierzam. Powiedziałam, że do niczego i obraziłam się na Pedra, żeby spokojnie wszystko przemyśleć. Bez paplania o żółwiach i sukniach i bez krztuszenia się kawą. Uznałam, że na razie przestanę myśleć o Janku Machcie. Tym bardziej, że Janek Machta nie robił nic, żebym o nim myślała. Skupię się na moim życiu z Pedrem. Będziemy chodzić na spacery, oglądać nowości filmowe i dyskutować o przeczytanych książkach. Codziennie wspólnie poszukamy mojego zapodzianego w szale miłości stanika. Pedro uchroni mnie przed zwątpieniem i dźwiganiem ciężarów na nasz pięknie urządzony stryszek, ja uchronię Pedra przed białymi damami, które chciałyby go zaciągnąć do ołtarza beze mnie. Będziemy pili mocne nalewki. Upiekę sernik. Albo lepiej zrobię sernik na zimno, to prostsze. W sobotę wyskoczymy do pałacu w Wilkowysku, gdzie Pedro kustoszuje. A w wakacje do Azji. Dokądkolwiek do Azji, marzę o tym. Pedro mówi, że on też. O ile skomblnujemy dość kasy i zdobędę się na odwagę, żeby zrobić wszystkie potrzebne szczepienia. A jak nie, wybierzemy się do Azji za dwa lata. Do tego czasu będziemy się kochać we wszelkich pozycjach, które nie grożą trwałym kalectwem. Są ludzie, którzy budują z tego wszystkiego piękne, ciekawe, wartościowe życie.
Swoją drogą, kurczę, jak oni to robią?
W ostatnich blaskach złotej jesieni Pedro zabrał mnie do Wilkowyska, żeby pokazać mi pałac. Piękny. Jego zdaniem – barokowy, moim – wściekle romantyczny, ale tym razem nie pokłóciliśmy się o słowa, jak przy nieszczęsnych myszach i rurach. Mieszkał tam kątem, odkąd rozszedł się z żoną. Do pracy miał wrócić po wygaśnięciu zwolnienia, w marcu, ale przyrzekliśmy sobie, że zabalujemy tutaj na sylwestra. Pedro zastanawiał się, czy nie ożenić dawnej chwały Wilkowyska z aktualnymi funduszami księżnej Reńskiej. Pod względem mocy opiekuńczej sponsor stoi w dzisiejszej Polsce zaraz za Maryją Królową, daleko przed premierem, Generalnym Konserwatorem Zabytków czy inną specgrupą.
Znacznie gorsze wrażenie niż sypiące się lewe skrzydło albo zaniedbany ogród francuski zrobili na mnie pracownicy. Właściwie pracowniczki. Same. Nie zdawałam sobie sprawy, że Pedro obraca się w tak sfeminizowanym środowisku. Jak w „Seksmisji". Księgowa była kobietą, dwie sprzątaczki, wicekustoszka, nawet ogrodnik była kobietą, a słynna biała koza Dafne okazała się erotomanką. Już przy pierwszym spotkaniu uszczypnęła mnie w tyłek, kiedy się przy niej pochyliłam. Jeszcze gorzej od kozy wypadała sekretarka o uśmiechu Julii Roberts. Jeśli arystokratycznym zwyczajem jadało się tu szparagi, na pewno jadała je w poprzek. Nie szczypała mnie wprawdzie w tyłek, ale już z daleka śmiała się do Pedra. Sto dwadzieścia osiem śnieżnobiałych zębów i nienagannie utrzymane dno żołądka. Albo księgowa o buzi aniołka, której wciąż rozpinały się guziki na biuście, gdzie najmniej wyglądała na aniołka.
W pałacu egzystuje też biała dama. To znaczy już nie egzystuje. Parę razy do roku straszy pośmiertnie na piętrze, gdzie któryś z książąt zamurował żywcem córkę za trucicielstwo. Ta istota jako jedyna w Wilkowysku budziła moją sympatię, ponieważ kierowała się jasnymi motywami. Zamurowałabym raczej pozostałe. I to nie w pałacu, ale na blokowisku. Tam, żeby straszyć, trzeba się starać, nie wystarczy wyć i dzwonić łańcuchami. Za duża konkurencja.
Po kolacji Pedro oprowadził mnie po pałacu. Nareszcie mogłam zrobić to, na co nigdy mi nie pozwalano w dzieciństwie. Z perwersyjną rozkoszą dotykałam eksponatów. Rzeźbionych zegarów, wypastowanych do połysku dębowych owoców, farfurek z porcelany, kanap obitych mięciutkim złotogłowiem, no i naturalnie kustosza osobiście. A rano bez problemów odnalazłam stanik, tyle że nie mój.
Gabinet Pedra miał osobną łazienkę. W stylu barokowym pewnie, w każdym razie pełną zakamarków. I w jednym z nich, macając za ręcznikiem – bo barokowe mydło szczypało w oczy -trafiłam na biustonosz powieszony do wysuszenia. Model markiza, z miseczkami w wachlarz, nagrodzony rok temu w Rzymie. Nie pozostał po byłej kustoszowej. Widziałam ją dawno temu, ale zapamiętałam jako B 80. Tu szło o dorodne 70 E.
Wyszłam z łazienki, niosąc biustonosz w dwóch palcach.
– Wiedziałem, że coś takiego znajdziesz – powiedział Pedro ani trochę nie stropiony. Akurat przygotowywał dla nas śniadanie na swoim biurku. To znaczy otwierał serek biały. – Kobiety wykazują nieprawdopodobne zdolności do wynajdywania czegoś, co nie ma najmniejszego znaczenia.
– Żebyśmy się dobrze zrozumieli, Pedro. Nie mam pretensji o coś, co było przede mną. Przyniosłam go… – Zastanowiłam się. Za chwilę wyszłabym na zazdrosną idiotkę. – Przyniosłam go, ponieważ już wysechł. Niepotrzebnie wisi.
– Szczerze mówiąc, Do, nawet nie wiem, czyje to może być i czy miałem z tym jakikolwiek związek. A jeśli nawet, na pewno nie ma to nic do rzeczy dzisiaj.
– Dlaczego?
– Bo dzisiaj kocham ciebie, Do! – zadeklarował. – Liczy się dla mnie tylko twój stanik.
W konsekwencji pół godziny później znów nie mogłam się go doszukać. Okazało się, że zwisa z jeleniego poroża cztery metry nad naszymi głowami, pod stiukowym niebem pulchnych amor-ków i kiści dorodnych winogron. Tak wysoko nie pofrunęłam jeszcze nigdy w ekstazie miłości.
Kiedy siedliśmy wreszcie do serka i kawy, zadzwoniła Roberta. Koniecznie mam wrócić po południu do domu, bo odezwała się dziennikarka z pisma „My Fair Lady" w sprawie wywiadu. Roberta obiecała jej, że mnie nakłoni. Właściwie już jestem umówiona. Dziś na osiemnastą u mnie w domu, ponieważ ta dziennikarka przeprowadza wywiady uczestniczące czy obserwujące, jakieś takie. Spotyka się z daną osobą w środowisku naturalnym. W wiejskim domu tej osoby, na jej jachcie, w przydomowym oceanarium. Kawiarnia odpada.
– Ja mam tylko stryszek – przypomniałam Robercie z niepokojem.
– Może być. Byle nie typowe w bloku, z tego i geniusz nie zrobi wywiadu, ona mówi.
Pedro kusił, żebyśmy nie jechali. Mamy pałac i zatrzęsienie poroży do zarzucenia stanika. Prasą nie warto się przejmować. Taki Russell Crowe bije dziennikarzy na każdym kroku. Urna Thurman oblewa ich piwem. Mick Jagger wykorzystuje seksualnie obie płci. Kiedy Pedro wyliczał, pakowałam się na drogę. Nie sądzę, żeby Urna oblała dziennikarkę piwem podczas pierwszego wywiadu w życiu. Czy to na jachcie, czy wpław.
Читать дальше