W weekend pod koniec maja zatelefonowałem do starego przyjaciela Erica Rossa, który mieszka w Crested Butte. Kiedy bawiłem we Francji i starannie unikałem zdjęć z posągiem Mauriaca, Eric grał w golfa w Irlandii. Tam dopadł go atak podagry. Nie grałem nigdy w golfa i nie cierpiałem na podagrę, ale taki zbieg okoliczności wydał mi się jednocześnie tragiczny i komiczny.
W takim nastroju postanowiłem skontaktować się telefonicznie z Vincentem Buonomanem. W swej głupocie zakładałem, że po skończeniu liceum w Mount Pleasant pozostał na zawsze gdzieś w okolicach Providence. Zadzwoniłem do informacji w Rhode Island, gdzie powiedziano mi, że w tym rejonie mieszka tylko jeden Vincent Buonomano – w Warwick.
Słuchawkę podniosła jakaś dziewczyna. Sądząc z głosu, była nastolatką. Zapytałem, czy może poprosić Vincenta Buonomana.
– A kto dzwoni? – zapytała.
– Najprawdopodobniej mnie nie pamięta – powiedziałem. – Nie widzieliśmy się od czasów liceum.
Zaczęła go głośno wołać: „Tato!”, może „Tatusiu!”. Zdawało mi się, że mieszkają w dużym domu, a rodzina jest raczej liczna.
Pan Buonomano okazał się bardzo sympatyczny, ale nie był tym samym Vincentem Buonomano, który położył mnie w dołku na łopatki na niecałą minutę przed końcem trzeciej rundy. Miły głos w słuchawce poinformował mnie, że czasami dzwonią do niego ludzie pytający o zapaśnika Buonomano; bywa nawet, że otrzymuje rachunki telefoniczne na „zapaśnika”. Pan Buonomano, z którym miałem przyjemność rozmawiać, powiedział, że człowiek, którego szukam, poszedł chyba do college’u, a teraz jest lekarzem: jeden z rachunków, w którym mowa była o spłacie pożyczki studenckiej, opiewał bowiem na nazwisko niejakiego dra V. Buonomana (przyszło mi do głowy, że został specjalistą od schorzeń szyi). Nie mogłem go jednak odnaleźć. Gdzieś się zawieruszył i z pewnością dawno o mnie zapomniał.
Zrobiło mi się tak smutno, że po prostu musiałem zadzwonić do Anthony’ego Pieranunziego. Sądziłem, że istnieje większe prawdopodobieństwo, iż on mnie pamięta: toczyliśmy zacięte walki. Jednak w informacji powiedziano mi, że w East Providence nie mieszka żaden Anthony Pieranunzi, ale w Providence jest jeden człowiek o takim nazwisku; miałem pewność, że to on, i natychmiast zadzwoniłem. Telefon odebrała niezwykle sympatyczna kobieta. Od razu przypomniała mi się dziewczyna Pieranunziego. (Może jego siostra – tak czy inaczej, niezła z niej była sztuka). Wyobraziłem sobie, że rozmawiam z byłą narzeczoną swojego przeciwnika numer jeden, przemienioną w wierną żonę statecznego trzydziestolatka.
Zachowałem się całkiem jak głupek, mówiąc coś w rodzaju: „Czy dodzwoniłem się do domu pana Pieranunziego, zapaśnika?”.
Kobieta roześmiała się: „Nic z tych rzeczy”. Słyszała o takim zapaśniku, odbierała inne telefony i – rzecz jasna – dostawała rachunki na niewłaściwy adres. (Jak zwykle rachunki – stale przesyłano je pod złym adresem). Kobieta powiedziała mi, że ktoś kiedyś zadzwonił do męża i spytał, czy jest tym Anthonym Pieranunzim. Ja też szukałem tego Pieranunziego. Ale rozpłynął się gdzieś w powietrzu razem z Vincentem Buonomano; obydwaj nie mieli pojęcia, ile dla mnie znaczą.
Czułem, że muszę porozmawiać z przyjacielem.
Po telefonie do Sonny’ego Greenhalgha, z którym zacząłem się spierać, czy John Carr występował w kategorii do 147 czy 157 funtów, postanowiłem zadzwonić do samego zainteresowanego. Gdy gawędziłem z Sonnym, jak zwykle pojawił się temat Shermana Moyera. Sonny dotąd nie może pogodzić się z faktem, że przegrał z nim dwukrotnie w tym samym sezonie – mimo że od tego czasu minęły już trzydzieści trzy lata (Sonny wygrał mistrzostwa Stanów, a Moyer nie – myślę, że to dlatego Sonny nie może zapomnieć o tych porażkach). Nie bardzo współczuję Greenhalghowi, gdyż w owych czasach kibicowałem Moyerowi, koledze z drużyny; Sonny’ego wtedy nie znałem, wiedziałem jedynie, że w Syracuse ceniono go jako zapaśnika wagi do 130 funtów. Niezbyt żal mi go również z tego powodu, że sam co dzień zmagałem się z Moyerem w sali treningowej, za każdym razem przegrywając – dwie porażki w starciach z nim nie robią na mnie szczególnego wrażenia. Zawsze o tym rozmawiamy, mimo że znalazłoby się wiele innych wspólnych tematów. (Byłem trenerem syna Sonny’ego, Jona, w Akademii Vermont, gdzie występował wraz z Brendanem; w 1989 zdobył zresztą tytuł mistrza Nowej Anglii.)
Tym razem jednak zajęliśmy się Johnem Carrem i zagadnieniem, czy walczył on w kategorii do 147 czy do 157 funtów. Rozmowa zeszła na ten temat, gdy Sonny powiedział, że zmarł ojciec Johna, którego zapamiętałem jako miłego człowieka z czasów, gdy z entuzjazmem trenował mnie na macie w West Point. Po rozmowie z Greenhalghern nasunęło mi się jeszcze jedno pytanie, które z chęcią zadałbym Johnowi; wiedziałem, że rok przed naszym spotkaniem w Pittsburghu został mistrzem Nowej Anglii, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czy robił doktorat w Andover, czy w Cheshire – o ile pamiętam, na obydwu uczelniach obowiązywały niebieskie stroje.
Podczas tamtego turnieju tytuł Wyróżniającego się Zapaśnika przyznano Anthony’emu Pieranunziemu, nieuchwytnej dziś osobistości rodem z Providence, która swego czasu stanęła mi na drodze do zwycięstwa w mistrzostwach Nowej Anglii; można się spierać i utrzymywać, że tytuł należał się Johnowi Carrowi. Pieranunzi był niezły, ale w szatni mówiło się, że Carr spisuje się lepiej; nie mam na ten temat wyrobionego zdania, gdyż nigdy nie stawałem z nim do walki. Dlatego sądziłem, że występował w wadze do 157 funtów – gdyby walczył o kategorię niżej, zmierzyłby się również ze mną – a przynajmniej parę razy spotkalibyśmy się na treningach. (Jako zawodnik do 130 funtów byłem czasem partnerem sparingowym zapaśników z wyższej kategorii, ale od 157 funtów dzielił mnie zbyt duży dystans).
W centrali poinformowano mnie, że w okolicach Wilkes-Barre w Pensylwanii mieszka siedmiu ludzi nazwiskiem John Carr; namierzyłem go jednak dość szybko. Rozmawiałem z żoną jakiegoś innego Johna Carra i z kilkoma jeszcze mężczyznami o tym imieniu i nazwisku, wszyscy pytali: „A, chce pan rozmawiać z tym zapaśnikiem?” albo „Szuka pan tego trenera?”.
Szybko rozniosła się wieść, że go poszukuję – spodziewał się więc telefonu. Pamiętał mnie, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądałem, mówił, że nie może skojarzyć mojej twarzy. Nie dziwię się; prawdę mówiąc, zaskoczył mnie fakt, że w ogóle mnie pamięta – jak już bowiem mówiłem, nie stoczyliśmy ze sobą żadnej walki, a gdy byłem w akcji, raczej nie miałby co oglądać. Jeśli nawet Carr znajdował czas na przyglądanie się innym zapaśnikom, to było sporo lepszych ode mnie.
Miałem rację: występował w kategorii do 157 funtów, a przed pójściem do Pitt był na studiach podyplomowych w Cheshire – nie w Andover. Wyraziłem swoje współczucie z powodu śmierci jego ojca. Carr nie pracował już jako trener; skarżył się, że styl wolny (międzynarodowy) wywiera zgubny wpływ na zapasy w szkołach średnich i college’ach. Przede wszystkim rzadziej zdarzały się tusze i walki nie były już tak agresywne. Zgadzam się z jego opinią. Nigdy nie byłem zwolennikiem zapasów w stylu wolnym. Jak kiedyś powiedział Dan Gable: „Jeśli nie potrafisz wydostać się spod przeciwnika, nie jesteś w stanie wygrać”. (W zapasach w stylu wolnym nie trzeba wydostawać się z dolnej pozycji: sędzia gwiżdże, pozwala zawodnikowi na wyjście spod rywala i może się zdarzyć, że zapaśnicy przestoją całą walkę na nogach, w pozycji neutralnej. Wiedziałem więc, co ma na myśli John Carr; powtarzał zapewne: „Łatwizna! W walce w stylu wolnym pokonałbym może Shermana Moyera, który rozprawiał się ze mną, gdy leżałem na macie”).
Читать дальше