L.M.:
A to, łaskawco, już kiedy ostatnich panów dostojników zabierali, z różnych kątów zakątków ich wyciągając, do ciężarówek zapraszając, jeden z oficerów powiada do mnie, żebym z dostojnym panem pozostał i jak zawsze bywało wszelKie usługi mu czynił, co powiedziawszy razem z innymi oficerami odjechał. Zaraz też do najwyższego gabinetu udałem się, żeby wysłuchać woli pana mojego wszystkowładnego, aliści niKogo tam nie zastałem, więc dalej korytarzami idąc i rozważając. gdzie też mój pan był poszedł, widzę, że stoi w sali powitalnej głównej i patrzy, jak żołnierze z jego gwardii swoje plecaki i worki ładują, pakują i do wyjścia się szykują. A jakże to tak, myślę, ze wszystkim odchodzą, pana naszego bez żadnej protekcji zostawiają, Kiedy w mieście tyle złodziejstwa wszelkiego i wzburzenia rozmaitego? Pytam ich wtedy a wy tak łaskawcy, ze wszystkim odchodzicie? Ze wszystkim. mówią ale posterunek przy bramie zostaje, więc jeśli jaki pan dygnitarz będzie chciał do pałacu przemknąć, już go tamci pojmają. A widzę, że dostojny pan stoi, przygląda się, ani słowa nie mówi. Tedy oni pokłon panu naszemu składają i z onymi tobołami wychodzą, a jaśnie czcigodny pan patrzy za nimi w milczeniu, a potem do gabinetu swojego bez słowa jednego powraca.
Niestety, opowieść L.M. jest bezładna, starzec nie potrafi złożyć swoich obrazów, przeżyć i wrażeń w spoistą całość. niechże ojciec przypomni sobie dokładnie! – nalega Teferra Gebrewold. (Nazywa L.M. ojcem ze względu na jego wiek, a nie pokrewieństwo). Więc L.M. pamięta, np. scenę następującą: kiedyś zastał cesarza stojącego w salonie i patrzącego przez okno. Podszedł bliżej i też wyjrzał przez okno: zobaczył, że w ogrodzie pałacowym pasą się krowy. Widocznie miasto obiegła już wiadomość, że pałac będą zamykać, i to ośmieliło pasterzy, którzy wpędzili do ogrodu bydło. Ktoś musiał im powiedzieć, że cesarz nie jest już ważny i można dzielić się jego majątkiem, w każdym razie dzielić się trawą pałacową, która stała się własnością ludu. Cesarz oddał się teraz długim medytacjom („w tym Hindusi jemu kiedyś nauki dawali, na jednej nodze stać kazali, nawet oddychać zabraniali, oczy zamykać zalecali”). Nieruchomy, godzinami medytował w swoim gabinecie (medytował – zastanawia się kamerdyner – a może drzemał), L.M. nie śmiał wchodzić i przeszkadzać. Ciągle jeszcze trwała pora deszczowa, całymi dniami padało, drzewa stały w wodzie, ranki były mgliste, noce zimne. H.S. chodził nadal w mundurze, na który narzucał ciepłą, wełnianą pelerynę. Wstawali jak dawniej, jak od lat – o świcie i szli do kaplicy pałacowej, gdzie L.M. odczytywał na głos coraz to inne fragmenty Księgi Psalmów. „Panie, przecz się rozmnożyli, co mnie trapią? wiele ich powstają przeciwko mnie”. „Umocnij kroki moje na ścieżkach twoich, aby się nie chwiały stopy moje”. „Nie odstępuj ode mnie albowiem utrapienie bliskie jest bo nie masz, kto by ratował”. Potem H.S. odchodził do swojego gabinetu, zasiadał za wielkim biurkiem, na którym stało kilkanaście telefonów. Wszystkie jednak milczały, może były odcięte. L.M. siadał pod drzwiami, czekał, czy nie odezwie się dzwonek wzywający go do gabinetu, żeby odebrać jakieś polecenie od monarchy.
L.M.:
A to, łaskawco, w onych dniach tylko panowie oficerowie nachody rozliczne czynili, najpierw do mnie przychodzili, żeby ich osobliwemu panu anonsować, potem do gabinetu wchodzili, a tam pan nasz w fotelach ich wygodnie sadzał. Ci to oficerowie zaraz proklamację odczytywali, w której się domagali, żeby szczodrobliwy pan pieniądze oddał, które, powiadali, nielegalnie przez lat pięćdziesiąt przywłaszczył, po różnych bankach światowych je lokując, a także i w samym pałacu skrywając oraz w domach dygnitarzy i notabli chowając. A to, powiadali, wszystko oddać należy, bo jest własnością ludu, z którego krwi i potu one pieniądze się wzięły. Jakież tam pieniądze, dobrotliwy pan powiada, myśmy żadnych pieniędzy nie mieli, wszystko na rozwój szło, żeby doganiać i prześcigać, a wszak rozwój jako sukces był ogłoszony. Jaki tam rozwój, oficerowie wołają, wszystko to czcza demagogia, zasłona dymna, powiadają, żeby dwór mógł się bogacić! I zaraz z foteli wstają i dywan wielki, perski z podłogi podnoszą, a tam pod dywanem całym zwitki dolarów gęsto poutykane, aż zieloną podłoga się zdawała. One to dolary zaraz w obecności czcigodnego pana sierżantom zliczyć i spisać kazali i do nacjonalizacji zabrali. Wnet się jednak wynieśli, a wtedy dostojny pan nasz wziął mnie do gabinetu i pieniądze w biurku trzymane między książkami chować nakazał. A powiem, że pan nasz, jako zwący się potomkiem króla Salomona, miał wielki zbiór Pisma Świętego, na wszelkie języki świata przełożonego, i tamżeśmy one pieniądze poutykali. Wszelako panowie oficerowie, ooo! to były zmyślne łupiskóry! Następnego dnia przychodzą, proklamację odczytują, zwrotu pieniędzy żądają, bo jak powiadają, trzeba mąki dla głodujących kupić. Aliści pan nasz za biurkiem siedząc słowa nie mówi, puste szuflady pokazuje. Na to oficerowie z foteli się zrywają, szafy z książkami otwierają, z wszelkiej Biblii dolary wytrząsają, zaś sierżanci liczą, spisują, do nacjonalizacji przekazują. Wszystko to mało, powiadają oficerowie, resztę pieniędzy oddać należy, a to zwłaszcza w bankach szwajcarskich i angielskich na prywatnym koncie pana naszego będących, które na pół miliarda dolarów albo i więcej się liczą. W tym miejscu pana dobrotliwego nakłaniają, żeby czeki odpowiednie podpisał, a tym sposobem, powiadają, one pieniądze narodowi zwrócone być mają. A skądże tyle pieniędzy, czcigodny pan zapytuje jeśli grosze jeno na leczenie syna schorowanego, w szpitalu szwajcarskim będącego, przesyłał. Ładne ci grosze odpowiadają, i już na głos czytają pismo szwajcarskiej ambasady, w którym jest powiedziane, że szczodrobliwy pan nasz w tamtejszych bankach na swoim koncie sto milionów dolarów posiada. Tak się wadzą, aż w (końcu dostojny pan w medytację popada, oczy zamyka, oddychać przestaje, tedy oficerowie z gabinetu się oddalają, wszelako powrót zapowiadają. A kiedy owi szarpacze pana naszego odjeżdżali, w pałacu cisza się robiła, ale ta cisza niedobrą była, bo wtedy krzyki, hałasy z ulicy się słyszało, jako że po mieście manifestacje różne Chodziły. wszelkie pospólstwo się szwendało. pana naszego wyklinało, złodziejem go nazywało, na gałęzi wieszać chciało. Oszuście, oddaj nasze pieniądze! wołali, albo też – powiesić cesarza! skandowali. Tedym w pałacu wszystkie okna zamykać się starał, aby one nieprzystojne i potwarcze wołania do uszu czcigodnego pana nie dochodziły, krwi jemu nie mąciły. A zaraz też do kaplicy pana mego prowadziłem, która w najbardziej zacisznym miejscu była, a tamże dla zagłuszenia owej bluźnierczej wrzawy słowa proroków w głos mu czytałem. „Nie do wszystkich słów, Które mówią ludzie, przykładaj serca twego i niech cię to nie obchodzi. choć ci by i sługa twój złorzeczył”. „Marnością są, a dziełem błędów: czasu nawiedzenia swego poginą”. „Wspomnij Panie! na to, co się nam przydało: Wejrzyj a obacz pohańbienie nasze. Ustało wesele serca naszego, pląsanie nasze w kwilenie się obróciło. Spadła korona z głowy naszej; Dlategoż mdłe jest serce nasze, dlatego zaćmione są oczy nasze”. „O, jakoż pośniedziało złoto! zmieniło się wyborne złoto, rozmiotano kamienie świątnicy po rogach wszystkich ulic. Ci, którzy jadali potrawy rozkoszne, giną na ulicach, a którzy byli wychowani w szkarłacie, przytulają się do gnoju”. „Widzisz wszystkę pomstę ich i wszystkie zamysły ich przeciwko mnie. Słyszysz urąganie ich, o Panie! Słyszysz wargi powstające przeciwko mnie; jam zawżdy jest pieśnią ich. Wrzucali do dołu żywot mój, a przywalili mnie kamieniem”. A to, łaskawco, tak słuchając, sędziwy pan w drzemanie popadał, tam też go i zostawiłem do pomieszczenia mojego idąc, żeby radia wysłuchać, bo w owe dni radio już jedynym powiązaniem było, jakie ostało między pałacem i cesarstwem.
Читать дальше