P.M.:
…a w następstwie dbałości naszego dobroczyńcy o rozwój sił porządku i objawianej na tym polu hojności tylu policjantów namnożyło się w ostatnich latach jego panowania, tyle wszędzie pojawiło się uszów, wystających z ziemi, przy klejonych do ścian, latających w powietrzu, uwieszonych do klamek, czyhających w urzędach, przyczajonych w tłumie, sterczących w bramach, tłoczących się na rynkach, że ludzie aby bronić się przed plagą donosicieli – nie wiadomo jak, gdzie i kiedy, bez szkół, bez kursów, bez płyt i słowników nauczyli się drugiego języka, szybko, poliglotycznie opanowali no wy język, przyswoili go i doszli w tym do niebywałej wprawy, tak że my, prości i nieoświeceni, staliśmy się nagle narodem dwujęzycznym. Wielce to było pomocne w życiu, a nawet ratowało życie, ratowało spokój i pozwalało istnieć. Każdy z języków posiadał różne słownictwo i różny sens, a nawet różną gramatykę, a jednak wszyscy umieli uporać się z tymi trudnościami i w porę wypowiedzieć się we właściwym języku. Jeden język służył do mówienia zewnętrznego, drugi – wewnętrznego, pierwszy będąc słodkim, a drugi – gorzkim, pierwszy gładzonym, a drugi – chropawym, ten – na wierzch wywalonym, ów do gardła podwiniętym. A już każdy miarkował podług układu i okoliczności, czy ów język wyciągnąć, czy schować, czy odsłonić, czy zakryć.
M.:
I pomyśleć, łaskawco, że pośród owego rozkwitania, rozwijania, pośród tej przez naszego monarchę głoszonej pomyślności, dostatniości – nagle wybucha powstanie. Jak grom z jasnego nieba! W pałacu zdumienie, zaskoczenie, bieganie, głowy urwanie, czcigodnego pana pytanie – skąd się wzięło powstanie? A jakże nam, sługom kornym, na to odpowiedzieć? Przecież wypadki chodzą po ludziach, więc mogą również chodzić po cesarstwie i oto właśnie, w roku sześćdziesiątym ósmym, zdarzył się nam ten wypadek, że w prowincji Godżam chłopi skoczyli władzy do gardła. Wszystkim notablom zdawało się to nad wyraz niepojęte, ponieważ lud mieliśmy uległy, pogodzony, bogomyślny, wcale do rebelii nieskłonny, a tu – powiadam – ni z tego, ni z owego – bunt! W naszym obyczaju pokora to rzecz najważniejsza i nawet dostojny pan, będąc pacholęciem, swojego ojca w buty całował. A jeżeli starsi pożywali, dzieci musiały stać odwrócone twarzą do ściany, żeby nie brała ich bezbożna pokusa równania się z rodzicami. Wspominam o tym, łaskawco, abyś wiedział, że w takim kraju jeżeli już poddani zaczynają się burzyć, musi być tego jakaś nadzwyczajna przyczyna. Otóż przyznajmy tu, że tą przyczyną stała się pewna niezręczna nadgorliwość ministerstwa finansów. Były to lata zarządzonego rozwoju, który przyniósł nam tyle utrapień. A dlaczego utrapień? A dlatego, że pan nasz orędując rozwojowi, rozbudzał apetyty i zachcianki podwładnych, a ci chętnie dając się rozbudzać myśleli, że rozwój to przyjemność i smakołyk, i dalejże domagać się strawy i poprawy, kroci i łakoci. A już największe zmartwienia wynikały z powodu postępów oświaty, bo mnożyło się tych, co ukończyli szkoły, więc trzeba było upychać ich po urzędach, co sprawiło, że biurokracja rozpęczniała, zogromniała i coraz więcej pieniędzy z pańskiej kasy wyciągała. A urzędników jakże gonić, jeśli to podpora najbardziej trwała i lojalna? Urzędnik pokątnie obmówi, wewnętrznie zaburczy, ale wezwany do porządku zamilknie, a jeśli trzeba – stawi się i wesprze. A dworzan też nie można gonić, boć to najbliższa rodzina pałacowa. I oficerów też nie – bo ci zapewniali spokojny rozwój. I tak to w godzinie kasy stawiało się mrowie ludzi, a woreczek już skurczył się do szczętu, gdyż z każdym dniem dobrotliwy pan musiał płacić za lojalność coraz większe pieniądze. A ponieważ koszty lojalności rosły i rosły, wypadła pilna potrzeba zwiększenia dochodów i wtedy właśnie ministerstwo finansów nakazało chłopom płacić nowe podatki. Dzisiaj wolno mi już powiedzieć, że była to decyzja osobliwego pana, ale że cesarz, jako łaskawy dobroczyńca, nie mógł wydawać postanowień przykrych i nieszczęsnych, wszelki dekret, który nakładał nowy ciężar na ramiona ludu, dawany był pod firmą jakiegoś ministerstwa. Jeżeli lud nie mógł tego ciężaru udzierżyć i wszczynał rebelię, szczodrobliwy pan łajał ministerstwo i zmieniał ministra, choć nigdy nie czynił tego natychmiast, nie chcąc stwarzać poniżającego wrażenia, że monarcha zezwala, aby rozpasany motłoch robił mu porządki w pałacu. Raczej odwrotnie – kiedy uznawał potrzebę okazania monarszej wszechwładzy, podnosił najbardziej nielubianych dygnitarzy do wysokich godności, jakby chcąc powiedzieć – a zyg-zyg, patrzcie, kto tu naprawdę rządzi, czyniąc możliwe z niemożliwego! i w ten sposób dobrotliwie przekomarzając się z podwładnymi, czcigodny pan dowodził swojej siły i powagi. I oto, łaskawco, z prowincji Godżam dochodzą meldunki, że chłopi warcholą, burzą się, kwestorom czaszki łupią, wieszają policjantów, gonią notabli, palą dwory, niszczą zbiory. Gubernator raportuje, że buntownicy szturmują urzędy, a gdzie dopadną cesarskich ludzi, tam ich lżą, katują, następnie ćwiartują. Im dłużej, widać, pokora, zmilczenie, ciężarów znoszenie, tym większa potem nieżyczliwość i okrucieństwo. A w stolicy już studenci występują, buntowników chwalą, palcem dwór wytykają, kalumnie ciskają. Szczęśliwie, że ta prowincja daleko położona, więc można było ją odciąć, wojskiem otoczyć, ogień otworzyć, rebelię wykrwawić. Ale nim to nastąpiło, wielki strach czuło się w pałacu, boć nigdy nie wiadomo, jak daleko rozleje się taki wrzątek, i dlatego przenikliwy pan, widząc, jak chwieje się cesarstwo, najpierw posłał do Godżam siepaczy, żeby chłopom głowy zdejmowali, ale potem wobec niepojętego oporu buntowników kazał nowe podatki odwołać i połajał ministerstwo za pomienioną nadgorliwość. Czcigodny pan łajał urzędników, którzy nie pojmowali jednej prostej zasady – zasady drugiego worka. Lud bowiem nigdy nie burzy się z tego powodu, że dźwiga ciężki wór, nigdy nie burzy się z powodu wyzysku, ponieważ nie zna on życia bez wyzysku, nie wie, że ono istnieje, a jakże można pożądać czegoś, czego nie ma w naszym wyobrażeniu? Lud wzburzy się dopiero wtedy, kiedy nagle, jednym ruchem ktoś spróbuje wrzucić mu na plecy drugi wór. Chłop wtedy nie wytrzyma, padnie twarzą w błoto, ale zerwie się i chwyci siekierę. I to, łaskawco, chwyci siekierę nie dlatego, żeby już żadną siłą nie mógł dźwignąć owego drugiego wora, nie, on by go dźwignął! Chłop zerwie się, ponieważ odczuwa to tak, że chcąc nagle i jakby cichcem wrzucić mu drugi wór na plecy, próbowałeś go oszukać, potraktowałeś go jako bezmyślne zwierzę, podeptałeś resztkę jego zdeptanej godności biorąc go za durnia, który nic nie widzi, nie czuje, nie rozumie. Człowiek chwyta za siekierę nie w obronie swojej kieszeni, tylko swojego człowieczeństwa, tak, łaskawco, i dlatego pan nasz skarcił urzędników, którzy dla własnej wygody i próżności, miast po trochu, małymi mieszkami ciężarów dokładać, od razu, wyniośle spróbowali rzucić na plecy cały wór. Zaraz też pan nasz, chcąc mieć na przyszłość spokój w cesarstwie, zagonił urzędników, żeby mieszki szyli i dopiero po małym mieszku, a z przerwami, ciężary doczepiali, bacząc pilnie po minach tragarzy, czy zdzierżą jeszcze trochę, czy już nie, czy jeszcze krzynę dołożyć, czy dać odsapnąć. W tym, łaskawco, mieściła się cała sztuka, aby nie tak od razu, grubo, na oślep, tylko dobrotliwie, z troską, po twarzach czytać, kiedy można dołożyć, kiedy zakręcić, a kiedy odkręcić. I tak idąc wedle wskazań monarchy, po czasie, gdy już krew wsiąkła, a dymy wiatr rozegnał, znów jęli urzędnicy podatków dokładać, ale już dawkując, mieszkując, łagodnie, ostrożnie, a chłopi wszystko znieśli i nie czuli obrazy.
Читать дальше