Teraz Teté wy buchnęła wrzaskliwym płaczem, ty przeklęty, przewróciła filiżankę z kawą, żebyś raz wreszcie zdechł, a señora Zoila nie szalej, dziecko, nie szalej, a ona taki wielki wyrósł i taki z niego pedał, a señora Zoila zaplamiłaś obrus, a ona zamiast robić babskie plotki, idź już lepiej, pisz sobie te swoje pedziowate wierszyki. Wstała od stołu, wyszła z jadalni i ciągle krzyczała te twoje wierszyki, ty kapusiu, ty pedale, i żebyś zdechł, przeklęty łobuzie… Słyszeli, jak wbiega po schodach, trzasnęła drzwiami. Santiago poruszał łyżeczką w pustej filiżance, jakby chciał rozmieszać cukier.
– Czy to prawda, co mówiła Teté – uśmiechnął się don Fermín. – Piszesz wiersze, chudzino?
– Tak, w takim małym zeszyciku, i chowa je za Encyklopedią, myśmy wszystkie czytali, ja i Teté – powiedział Chispas. – Wiersze o miłości, i jeszcze o Inkach. Nie wstydź się, mądralo. Zobacz, tato, jak on się wstydzi.
– Przecież ty ledwo umiesz czytać, trudno uwierzyć, że cokolwiek przeczytałeś – powiedział Santiago.
– Nie ty jeden umiesz czytać – powiedziała señora Zoila. – Nie bądź taki zarozumiały.
– Dobra, dobra, smaruj sobie te twoje pensjonarskie wypo-ciny, mądralo – powiedział Chispas.
– Niczego się nie nauczyli, i po co im była najlepsza szkoła w Limie – westchnęła señora Zoila. – Wymyślają sobie jak dorożkarze, i to w naszej obecności.
– Czemu mi nie mówiłeś, że piszesz wiersze? – powiedział don Fermín. – Musisz mi je pokazać, chudzino.
– Chispas i Teté kłamią – mruknął Santiago. – Nie zwracaj na nich uwagi, tato.
A oto komisja, trzy osoby, w budynku zaległo trwożne milczenie. Chłopcy i dziewczęta ujrzeli trzech mężczyzn, którzy przemierzali hali poprzedzani przez woźnego, i zaraz zniknęli w drzwiach sali. Żebym się dostał, żeby ona się dostała. Znów wybuchł gwar, bardziej intensywny, donośniej-szy niż przedtem. Aida i Santiago wrócili na wewnętrzne podwóreczko.
– Zdasz, i to dobrze – powiedział Santiago. – Umiesz wszystko od a do zet.
– Wydaje ci się, wiele rzeczy umiem tylko po łebkach powiedziała Aida. – Ty to co innego, na pewno się dostaniesz.
– Wkuwałem całe lato – powiedział Santiago. – Jeżeli mnie obleją, palnę sobie w łeb.
– Jestem przeciwna samobójstwom – powiedziała Aida. – Zabić się to stchórzyć.
– Et, księże bajeczki – powiedział Santiago. – Żeby się zabić, trzeba wiele odwagi.
– Mnie tam nie obchodzą księża – powiedziała Aida, te jej oczy, myśli, no już, powiedz, nie bój się. – Ja nie wierzę w Boga, jestem ateistką.
– Ja też jestem ateistą – powiedział natychmiast Santiago. – To jasne.
Znów spacer, wzajemne pytania. Czasem odbiegali od tematu, zapominali o skryptach i zaczynali rozmawiać, dyskutować: w jednych sprawach się zgadzali, w innych nie, żartowali, czas uciekał i nagle: Zavala Santiago! Idź prędko, uśmiechnęła się do niego Aida, i żeby wyciągnął łatwe pytania.
Przedarł się przez podwójny mur kandydatów, wszedł na salę egzaminacyjną i już nie pamiętasz, Zavalita, jakie miałeś pytania, nie pamiętasz twarzy profesorów ani jak odpowiadałeś: tylko to, że wyszedł zadowolony.
– Pamięta pan dziewczynę, która się panu podobała, i wszystko inne się zatarło – mówi Ambrosio. – To całkiem zrozumiałe, paniczu.
Wszystko ci się podobało tego dnia, myśli. Walące się ze starości mury uczelni, twarze zdających, twarze koloru pasty do butów, twarze ziemiste albo malarycznie śniade, i ta gorączkowa atmosfera, i to, co mówiła Aida. Jak się wtedy czułeś, Zavalita? Myśli: jak w dzień pierwszej komunii.
– Przyszedłeś, bo to Santiago idzie do komunii – zrobiła płaczliwą minkę Teté. – Na mojej nie byłeś, riie kocham cię.
– No chodź, pocałuj mnie, nie bądź głuptaskiem – powiedział don Fermín. – Przyszedłem, bo nasz chudzina zdobył pierwsze miejsce, gdybyś ty miała dobre stopnie, też bym przyszedł na twoją pierwszą komunię. Kocham was wszystkich tak samo, całą trójkę.
– Tylko tak mówisz, ale to nieprawda – rozżalił się Chispas. – Na mojej komunii też nie byłeś.
– Przestańcie gadać głupstwa, nie psujcie chudzinie całego dnia scenami zazdrości – powiedział don Fermín. – No już, siadamy do samochodu.
– Do Herradura, tatusiu, na milk-shakes i hot-dogs – powiedział Santiago.
– Tato, do wesołego miasteczka, jest na Polu Marsowym – powiedział Chispas.
– Jedziemy do Herradura – oświadczył don Fermín. – To chudy miał dziś pierwszą komunię i jemu się należy przyjemność.
Pędem wybiegł z sali, ale zanim dotarł do Aidy – czy od razu podają stopnie, a jakie pytania, krótkie czy długie? – obsko-czyli go inni kandydaci, a ona czekała na niego z uśmiechem: widać po jego twarzy, że poszło dobrze, i to jak, już nie musisz sobie strzelać w łeb.
– Zanim wyciągnąłem pytania, pomyślałem jak będą łatwe, oddam własną duszę – powiedział Santiago. – Więc jeżeli diabeł istnieje, pójdę do piekła. Ale cel uświęca środki.
– Nie ma ani duszy, ani diabła – hm, to się jeszcze zobaczy. – A skoro uważasz, że cel uświęca środki, to jesteś nazista.
– Na wszystko miała odpowiedź, o wszystkim własne zdanie, dyskutowała tak, jakby zaraz chciała się bić – mówi Santiago.
– Kokietka, są i takie, człowiek im mówi białe, a one czarne, ty czarne, a one nie, białe – mówi Ambrosio. – Ot, takie sztuczki, żeby rozpalić mężczyznę, ale to czasem robi swoje.
– Jasne, poczekam na ciebie – powiedział Santiago. – Może jeszcze coś z tobą powtórzyć?
Persowie, Karol Wielki, Aztekowie, Charlotte Corday, przyczyny upadku Austro-Węgier, narodziny i śmierć Danto-na: żeby tylko wyciągnęła łatwe pytania, żeby zdała. Wrócili na pierwsze podwórze, usiedli na ławce. Wbiegł gazeciarz wykrzykując wiadomości dnia, koło nich jakiś chłopak kupił „El Comercio” i zaraz powiedział biedacy, to już szczyt wszystkiego. Odwrócili się do niego, a on im pokazał nagłówek i fotografię mężczyzny z wąsami. Aresztowali go, wygnali czy zabili, kto to jest? Ten chłopak to był Jacobo, Zavalita: mizerny blondyn o gniewnych jasnych oczach, zakrzywionym palcem wskazywał zdjęcie w gazecie, w jego głosie drżał bunt, Peru stacza się coraz niżej, jakiś dziwnie indiański wyraz w tej twarzy o mlecznej cerze, gdzie tylko tknąć, tam zgnilizna, jak mówił Gonzáles Prada, raz kiedyś już widział tę twarz, z daleka, w przelocie, na ulicach Miraflores.
– Jeszcze jeden? – mówi Ambrosio. – Caramba, paniczu, San Marcos to gniazdo wywrotowców.
Jeszcze jeden czysty, myśli, zbuntowany przeciw barwie własnej skóry, przeciw swej klasie, przeciw sobie samemu, przeciw Peru. Myśli: czy zawsze miał być taki czysty? czy miał być szczęśliwy?
– Nie było ich tak dużo, Ambrosio. To tylko przez przypadek spotkaliśmy się we trójkę tego pierwszego dnia. – Tych przyjaciół z San Marcos nigdy pan nie zapraszał do siebie do domu – mówi Ambrosio. – Ale za to panicz Popeye i ci inni z liceum ciągle przychodzili do pana na herbatę.
Wstyd ci było, Zavalita? Myśli: żeby Jacobo, Hektor, Solórzano nie wiedzieli, gdzie i z kim mieszkasz, żeby nie znali twojej starej i nie słyszeli, co mówi twój stary; żeby Aida nie wysłuchiwała okrągłych idiotyzmów Teté? Myśli: albo żeby starzy nie wiedzieli, z kim przestajesz, żeby Chispas i Teté nie oglądali ciemnej twarzy Indianina Martineza? Tego pierwszego dnia zacząłeś zabijać twoich starych, Popeye’a, Miraflores, myśli: zrywałeś z nimi, Zavalita, bo wszedłeś w inny świat: czy to było wtedy, czy to wtedy zamknęły się te drzwi? Myśli: z kim zrywałem, w jaki świat wchodziłem?
Читать дальше