– Zdaje się, że wcale nie wyjechali do Izraela – powiedział. -Skąd ty to wyciągnąłeś?
– Zuratasowie? – zapytałem, świetnie wiedząc, co mi odpowie.
– A przynajmniej nie wyjechał don Salomon Zuratas. Umarł tutaj. Pochowany jest na cmentarzu żydowskim w Limie, na tym przy alei Colonial. – Moshe wyjął z kieszeni karteczkę i przeczytał: – 23 października 1960 roku. I tego dnia został pogrzebany, jeśli już chcesz wiedzieć. Mój dziadek znał go i był na jego pogrzebie. A co do jego syna, tego twojego przyjaciela, mógł nawet pojechać do Izraela, ale nie zdołałem się niczego dowiedzieć. Nikt nie umiał mi nic powiedzieć na jego temat.
Ale ja tak, pomyślałem. Ja wiem wszystko.
– On miał takie duże znamię na twarzy, nie? – zapytał Moshe. – Mój dziadek nawet i to pamięta. Miał takie przezwisko: Upiór w Operze, tak?
– Miał ogromne znamię. Przezywaliśmy go Maskamiki.
Dzieją się rzeczy dobre i rzeczy złe. Złą rzeczą jest to, że ginie mądrość i wiedza. Przedtem nie brakowało seripigarich i jeśli wędrujący człowiek nie wiedział, co jeść, a czego nie jeść, jak wyleczyć się z dolegliwości lub które kamienie chronią przed Kientibakorim i jego diablętami, po prostu przychodził i pytał. Zawsze w pobliżu był jakiś seripigari. Popalając, popijając wywar, zastanawiając się i rozmawiając z saankarite w wyższych krainach, rozmyślał nad odpowiedzią. Teraz jest ich niewielu, a co poniektórzy nie zasługują nawet na miano seripigarich, bo pomyślcie tylko, czy potrafią oni udzielić jakiejkolwiek rady. Ich mądrość zaschła niczym zrobaczywiały korzeń, być może. To powoduje wiele zamętu. Tak mówią, wszędzie gdzie przybywam, wędrujący ludzie. Może za mało się ruszamy? Pytają. Może żeśmy się zanadto rozleniwili? Uchybiamy naszym świętym obowiązkom, może.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Najmądrzejszy seripigari, jakiego znałem, odszedł. Może wrócił, może i nie wrócił. Żył po drugiej stronie Wielkiego Przełomu, nad rzeką Kompiroshiato. Zwał się Tasurinczi. Nie istniał dlań żaden sekret ani na tym, ani w tamtych światach. Potrafił rozróżniać robaki, które można jeść, po kolorze ich pierścieni i sposobie pełzania. Przypatrywał im się swym głębokim spojrzeniem, mrużąc oczy, o tak. Długo im się przypatrywał. I nagle już wiedział. Wszystko, co wiem o robakach, wiem dzięki niemu. Ten, który wylęga się w trzcinie, czakokieni, jest dobry, niedobry za to jest ten, który żywi się lupu-ną. Dobry jest ten z gnijących pni, shigopi, i ten z liści manioku. Zupełnie niedobry jest ten, który gnieździ się w skorupie żółwia. Najlepszy i najsmaczniejszy jest ten z wytłoczyn po manioku i kukurydzy przygotowanych na masato. Ten robak, kororo, pozostawia słodki smak w ustach, czyści żołądek, zabija głód i łagodnie usypia. Za to ten ze zdechłego kajmana wyrzuconego na brzeg pali ciało i przyprawia o wizje jak z niedobrego zamroczenia.
Dzięki Tasurincziemu znad Kompiroshiato ludziom żyło się lepiej. A znał on wszystkie możliwe rady na wszystko. Wielu z nich mnie nauczył. Przypominam sobie teraz jedną. Człowieka, który umiera od ukąszenia żmii, trzeba natychmiast spalić; w przeciwnym razie z jego szczątków narodzą się gady i cały las wokół aż kipieć będzie od jadowitych zwierząt. I taką też pamiętam. Nie wystarczy spalić domu tego, który odchodzi, ale trzeba odwrócić się wtedy plecami. Patrzenie na płomienie przynosi nieszczęście. Strach było rozmawiać z tym seripigarim. Nagle okazywało się, jak wielu rzeczy nie wiemy. Z niewiedzy narażamy się na niebezpieczeństwa, być może. „Jak zdążyłeś nauczyć się tylu rzeczy?” – pytałem go i mówiłem: „Bo wygląda to, jakbyś już żył w czasach, kiedy jeszcze nie zaczęliśmy wędrować i że wszystko widziałeś i wszystkiego skosztowałeś”.
„Najważniejsze jest uzbroić się w cierpliwość i pozwolić, by to, co ma się stać, po prostu się stało”, odpowiadał mi. „Jeśli człowiek żyje spokojnie, bez zniecierpliwienia, ma czas na zastanowienie się, zapamiętanie i rozpamiętanie wszystkiego”, mówił. W ten sposób napotka swoje przeznaczenie, być może. Będzie żyć zadowolony, przypuszczalnie. Czego się nauczy, nie zapomni. Jeśli się niecierpliwi, chcąc przegonić czas, świat się gmatwa, ponoć. I dusza wpada w glinianą pajęczynę. To jest zamęt. Zło najgorsze, mówią. Na tym świecie i w duszy wędrującego człowieka. Bo wtedy nie wie, co robić, dokąd iść. Nie potrafi również się bronić. Co ja pocznę? Co powinienem robić? – pyta ciągle. Wówczas diabły i diablęta wtrącają się w jego życie i nawet jego życiem igrają. Jak dzieci zmuszające żaby do skakania pewnie igrają. Błędy zawsze popełnia się z zamętu, ponoć.
„Co należy robić, żeby nie tracić spokoju ducha, Tasurinczi?” „Jeść, co należy, i przestrzegać zakazów, gawędziarzu”. W przeciwnym razie każdemu może przydarzyć się to, co przydarzyło się Tasurincziemu, wtedy.
A co mu się przydarzyło?
Oto, co mu się przydarzyło. To było przedtem.
Był wielkim myśliwym. Wiedział, jakiej trzeba pułapki na każde zwierzę, jakiego węzła na jakiego ptaka. Potrafił dobrze zamaskować klatkę, by znalazła się w niej kapibara. Ale przede wszystkim umiał świetnie strzelać z łuku. Jego strzały trafiały w cel za pierwszym strzałem, zawsze.
Pewnego dnia, gdy wyszedł na polowanie, przestrzegając przedtem postu i odpowiednio wymalowany, usłyszał poruszające się nieopodal liście. Domyślił się, że za nimi jest coś dużego, i zatrzymał się, myśląc sobie: „To musi być wielkie zwierzę!” Zbliżało się powoli, nie zachowując czujności. Tasurinczi, nie sprawdzając, co to może być, bez namysłu wystrzelił z łuku. Pobiegł. Leżało tam zabite. Co też ustrzelił? Jelenia. Bardzo się przeraził, oczywiście. Teraz czeka go jakieś nieszczęście. Co czeka kogoś, kto zabija zakazane zwierzę? W pobliżu nie było żadnego seripigariego, który mógł coś poradzić. Jego ciało pokryje się pęcherzami? Zacznie mu dolegać okropny ból? Kamagarini tej nocy wyrwą mu duszę i zawieszą ją na czubku drzewa sępom na pożarcie? Minęło wiele księżyców i nic mu się nie stało. Wtedy Tasurincziemu pycha pewnie uderzyła do głowy. „Ten zakaz zabijania jeleni jest oszustwem”, słyszeli, jak gadał, jego krewni. „To tylko gadanina tchórzy”. „Jak śmiesz tak mówić!” – strofowali go, rozglądając się na boki, w górę i w dół, śmiertelnie przerażeni. „Zabiłem jednego i czuję się spokojny i szczęśliwy”, odpowiadał im.
Od słowa do słowa i Tasurinczi jak zapowiadał, tak zaczął polować na jelenie. Szedł ich tropem aż do miejsca, gdzie chodziły lizać słoną ziemię. Szedł ich tropem do spokojnych zatoczek służących im za wodopoje. Szukał grot, gdzie łanie rodziły jelonki. Czatował w kryjówce i zoczywszy jelenia, przeszywał go strzałą. Konały, patrząc nań swymi wielgachnymi oczami. Z ogromnym smutkiem, jakby pytając: „Co mi zrobiłeś?” Zarzucał je sobie na ramiona. Zadowolony może nawet. Nie przejmując się tym, że spływa krwią upolowanej zwierzyny. Niczym się już pewnie nie przejmował. Niczego się nie obawiał. Przynosił zwierzę do domu i mówił żonie: „Przyrządź go. Jak tapira go przyrządź”. Żona potulnie dawała mu posłuch, trzęsąc się ze strachu. Czasami próbowała go przestrzec. „To mięso sprowadzi na nas nieszczęście”, popłakiwała. „Na ciebie, Tasurinczi, na mnie i być może na wszystkich. Przecież nie jesteśmy Czonczoitami? Od kiedy to Macziguenga spożywa ludzkie mięso?” Wyśmiewał się z niej. Łapczywie pożerając kęs za kęsem, gryząc i przeżuwając, mówił: „Jeśli jelenie są przemienionymi ludźmi, Czonczoici mają rację. To jest jedzenie, to jest smaczne. Spójrz, jaka to dla mnie uczta, spójrz, jaką mi to sprawia radość”. I puszczał głośne wiatry. A w lesie Kientibakori pił masato, tańczył i świętował. Każde jego pierdnięcie było niczym grzmot, a beknięcie niczym ryk jaguara.
Читать дальше