– Tak, dziwna sprawa – przytaknął Edwin Schneil. – To zupełnie niezrozumiałe, bo oni są bardzo komunikatywni i nigdy nie mają najmniejszych oporów, żeby odpowiedzieć na jakiekolwiek pytanie. To najlepsi informatorzy na świecie, proszę zapytać pierwszego lepszego antropologa, który tutaj trafił. Może nie lubią o nich mówić i nie chcą, żebyśmy ich poznali, bo gawędziarze są powiernikami sekretów rodzinnych. Znają wszystkie najintymniejsze sprawy Macziguengów. Jak brzmi to powiedzonko? Że brudy należy prać we własnym domu? Być może tabu obejmujące gawędziarzy odpowiada czemuś takiemu.
W ciemnościach rozległ się śmiech pani Schneil.
– A mnie ta teoria zupełnie nie przekonuje – powiedziała. – Bo Macziguengowie nie mają najmniejszych zahamowań co do intymnych spraw. Gdyby pan wiedział, ile razy stawiali mnie w sytuacji, w której głupiałam i twarz mnie paliła, kiedy słyszałam, co opowiadają…
– W każdym razie mogę zapewnić, że myli się pan, sądząc, iż jest to tabu religijne – stwierdził Edwin Schneil. – Bo nie jest. Gawędziarze nie są szamanami ani kapłanami jak seripigariowie albo maczikanariowie. Są tym, czym są, po prostu gawędziarzami.
– To wiem – odparłem. – Wytłumaczył mi to pan już wtedy. I właśnie dlatego tak mnie to porusza; że najzwyklejsi opowiadacze przeróżnych historii są tak ważni dla Macziguengów, iż ich istnienie musi być utrzymywane w tajemnicy.
Od czasu do czasu przemykał obok nas bezgłośny cień, odzywał się króciutkim chrzęstem, Schneilowie odchrzęszczali czymś, co odpowiadało pewnie „dobrej nocy”, i cień znikał w ciemnościach. Z chat nie dochodził żaden hałas. Cała osada już spała?
– I przez te wszystkie lata nigdy nie udało się państwu usłyszeć gawędziarza? – zapytałem.
– Ja nie miałam tego szczęścia – odparła pani Schneil. -Jak do tej pory nie dali mi takiej szansy. Ale Edwinowi tak.
– I to dwukrotnie – zaśmiał się. – Choć jak na ćwierć wieku to niewiele, co? Mam nadzieję, że to, co powiem, nie rozczaruje pana, ale wydaje mi się, że wolałbym, aby kolejne takie doświadczenie mnie ominęło.
Pierwsze spotkanie było zupełnie przypadkowe, mniej więcej dziesięć lat temu. Schneilowie od paru miesięcy mieszkali w małym obozowisku maczigueńskim nad rzeką Tikompinia i pewnego dnia Edwin, zostawiwszy tam swoją żonę, popłynął odwiedzić jedną z rodzin wspólnoty, kilka godzin kanoe w górę rzeki. Pojechał w towarzystwie chłopca, który pomagał mu wiosłować. Kiedy dopłynęli, miast pięciorga lub sześciorga żyjących tam i znanych Edwinowi Schneilowi Macziguengów, zastali co najmniej dwudziestkę przybyłych nawet z odległych wiosek. Przykucnięci starcy i dzieci, mężczyźni i kobiety, otaczali półkolem siedzącego na wprost nich ze skrzyżowanymi nogami, perorującego mężczyznę. Był to gawędziarz. Nikt się nie sprzeciwił, by Edwin Schneil z chłopcem przyłączyli się do grona słuchaczy. Gdy się przysiadali, gawędziarz nawet nie przerwał swej opowieści.
– Dość już był stareńki i mówił tak szybko, że ledwie nadążałem ze zrozumieniem go. Od jakiegoś czasu już chyba gawędził. Nie było po nim widać żadnego zmęczenia. A całe widowisko trwało jeszcze kilka godzin. Od czasu do czasu podawali mu tykwę z masato, żeby przepłukał sobie gardło. Nie, nigdy przedtem nie widziałem tego gawędziarza. Dość stary, na pierwszy rzut oka, choć wie pan pewnie, że tu, w selwie, człowiek szybko się starzeje. Stary u Macziguengów może oznaczać i trzydziestolatka. Był niski, krępy, bardzo wyrazisty. Gdyby ktokolwiek z nas, ja, pan, wszystko jedno kto, gadał i gadał przez tyle godzin, to byśmy zachrypli i padli. A ten nie.
Gadał i gadał, z nieprawdopodobną energią. No cóż, to jego praca i niewątpliwie wykonywał ją znakomicie.
O czym mówił? Naprawdę trudno spamiętać. Co za chaos! O wszystkim po trochu, co mu do głowy wpadło. O tym, co robił wczoraj, i o czterech krainach maczigueńskiego kosmosu, o swych podróżach, magicznych ziołach, poznanych przez siebie ludziach i o bogach, bożkach i baśniowych stworach z plemiennego panteonu. O zwierzętach, które widział, i o niebiańskiej geografii, labiryncie rzek, których nazw nie da się zapamiętać. – Edwin Schneil w ogromnym skupieniu z trudem usiłował podążać za tym potokiem słów przeskakującym od zbiorów manioku do armii demonów Kientibakoriego, ducha zła, by nagle przejść do narodzin, ślubów i zgonów w poszczególnych rodzinach lub do ponurych czasów wykrwawiania drzew, jak nazywają okres gorączki kauczuku. Dość szybko uwaga Edwina Schneila przeniosła się z gawędziarza na oniemiały zachwyt, z jakim Macziguengowie go słuchali, przyjmując każdy jego dowcip salwami śmiechu lub zasmucając się razem z nim. Łapczywie weń wpatrzeni, z rozdziawionymi ustami, wyciągniętymi szyjami, chwytali każdą najmniejszą przerwę, najdrobniejszą zmianę modulacji w głoszonej przez mężczyznę opowieści.
Jak Macziguengowie gawędziarza, tak ja słuchałem lingwisty. Tak, naprawdę istnieli i podobni byli do tych z moich urojeń i snów.
– Bogiem a prawdą, niewiele pamiętam z jego opowieści -powiedział Edwin Schneil. – To, co mówię, podaję wyłącznie jako przykład. Co za galimatias! Przypominam sobie, tak, to pamiętam, że opowiadał o prowadzonej przez seripigariego ceremonii inicjacji młodego szamana z użyciem ayahuaski. Mówił o wizjach, jakie wtedy miał. Dziwnych, mało spójnych jak niektóre nowoczesne wiersze. Mówił też o przymiotach pewnego ptaszka: cziobiburiti; zakopanie stłuczonych kosteczek skrzydeł w podłodze domu gwarantuje rodzinną zgodę.
– Zastosowaliśmy się do tej rady i, prawdę mówiąc, nie bardzo się nam sprawdziła – zażartowała pani Schneil. – Nie sądzisz, Edwinie?
Zaśmiał się.
– Zajmują ich tymi opowieściami, są ich filmami, ich telewizją – dodał, już poważnie, po jakiejś chwili. – Ich książkami, cyrkami, tymi wszystkimi rozrywkami, które posiadamy w naszej cywilizacji. Dla nich istnieje wyłącznie jedna rozrywka. Są nią gawędziarze, którzy żadnej innej roli nie spełniają.
– Ale przecież to w gruncie rzeczy wiele ról – ośmieliłem się delikatnie wtrącić.
– Tak? – powiedział zbity z tropu. – No tak, zgoda. Ale mimo wszystko, i proszę wybaczyć, że tak uparcie do tego wracam, nie sądzę, by krył się tu jakiś aspekt religijny. Dlatego tak zwraca uwagę owa zagadkowość, tajemniczość, jaką ich otaczają.
– Otacza się tajemnicą coś, co jest dla człowieka bardzo ważne – przyszło mi na myśl.
– To nie ulega wątpliwości – potwierdziła pani Schneil. – Dla nich gawędziarze są bardzo ważni. Ale nie odkryliśmy, dlaczego.
Minął nas kolejny skryty cień, zachrzęścił i Schneilowie odchrzęścili. Zapytałem Edwina, czy wtedy rozmawiał ze starym gawędziarzem.
– Czasu mi nie starczyło. Kiedy skończył gadać, ja, prawdę mówiąc, byłem wykończony, kości już nie czułem. Od razu poszedłem więc spać. Niech pan tylko pomyśli, cztery, może pięć godzin siedzenia, w tej samej pozycji po niemal całodziennym wiosłowaniu pod prąd. I jeszcze przysłuchując się tym fajerwerkom anegdot. Nie miałem siły. Padłem, a kiedy się obudziłem, gawędziarz już odszedł. A że Macziguengowie nie lubią poruszać tego tematu, niczego więcej się nie dowiedziałem.
Był tam. W otaczającej mnie hałaśliwej ciemności Nueva Luz ujrzałem go: o skórze miedziano-zielonkawej, pooranej przez lata tysiącem zmarszczek; policzki, nos, czoło przyozdobione kółeczkami i pasami, które miały go chronić od drapieżnych pazurów i kłów, od bezlitosnych mocy wszystkich żywiołów i magii, i od strzał wrogów; niziutki, o kabłąkowatych nogach, przepasany na biodrach kawałkiem sukna i, niewątpliwie, z łukiem i kołczanem w ręku. Był tam: wędrując pośród zarośli i pni, ledwie w gąszczu widoczny, wędrując, wędrując, po przegadaniu dziesięciu godzin, ku swemu najbliższemu audytorium, by gadać dalej. Ile lat już to robił? Jak zaczął? Czy to dziedziczne zajęcie? Ktoś go wybierał? Inni to na nim wymogli?
Читать дальше