– Shangguan Shouxi – zabrzmiał głos Gou Sana, niespodziewanie pozbawiony poprzedniej śpiewności – zabity przez odcięcie głowy.
Mama wybuchnęła głośnym płaczem.
– Zapisuj, zapisuj. Słyszałeś? – rzekł Sima Ting do Yao Si, lecz ten tylko zakreślił nazwisko Shangguana Shouxi, nie notując wcale przyczyny jego śmierci.
Sima Ting zamierzył się na niego pałką, która służyła mu do bicia w gong i stuknął go w głowę.
– Pieprzyć twoją matkę! Jak śmiesz lekceważyć sprawy zmarłych, korzystając z tego, że nie umiem czytać!
– Panie, nie bij mnie – prosił Yao Si płaczliwie. – Ja to wszystko zapamiętałem, będę pamiętał nawet za tysiąc lat!
Sima Ting wytrzeszczył oczy.
– Myślisz, że będziesz tyle żył? Jesteś jakimś żółwiem? A może żółwim pomiotem [10] W języku chińskim jedno z określeń żółwia jest obelżywe.
, co?
– Panie, to tylko taka przenośnia. Nie kłóćmy się…
– Kto się z tobą kłóci? – Sima Ting znów zdzielił go pałką.
– Shangguan… Imię panieńskie waszej teściowej? – Gou San, który stał naprzeciwko leżącej Shangguan Lü, zwrócił się do matki.
Mama pokręciła głową.
– Lü! – stuknął ołówkiem w rejestr. – Shangguan Lü! – krzyknął i schylił się, by przyjrzeć się zwłokom babki. – Dziwne, nie ma żadnej rany – mamrotał, obracając jej siwą głowę na wszystkie strony.
Z ust kobiety wydobył się cichutki jęk. Osłupiały Gou San wyprostował się gwałtownie.
– T… ten trup… – jąkał się. – Ona żyje!
Shangguan Lü powoli otworzyła oczy, niczym nowo narodzone dziecko, lecz jej spojrzenie było pozbawione wyrazu i celu.
– Mamo! – krzyknęła moja matka i czym prędzej podała mnie i Ósmą Siostrę swoim starszym córkom, po czym rzuciła się w kierunku babki. Zatrzymała się w pół kroku. Dostrzegła, że wzrok babki skupił się w jednym punkcie – tym punktem byłem ja, leżący w objęciach starszej siostry.
– Drogie siostrzenice – oznajmił Sima Ting – starsza pani wróciła do świata żywych po to, by zobaczyć to dziecko. Czy to chłopiec?
Spojrzenie babki sprawiło, że poczułem się bardzo nieswojo. Zacząłem płakać.
– Pozwólcie jej popatrzeć na to niemowlę – ciągnął Sima Ting – aby mogła odejść w spokoju.
Mama zabrała mnie siostrze, na klęczkach zbliżyła się do babki i pokazała mnie staruszce.
– Matko – szepnęła z płaczem – nie miałam wyboru…
Spojrzenie Shangguan Lü, utkwione gdzieś poniżej moich bioder, nagle rozbłysło. Od strony jej brzucha rozległo się kilka bulgoczących dźwięków, rozeszła się przykra woń.
– To już koniec, życie z niej uszło. Teraz jest już naprawdę martwa – orzekł Sima Ting.
Matka wstała, trzymając mnie w objęciach i na oczach obecnych na podwórzu mężczyzn rozchyliła ubranie i wetknęła mi sutek do buzi. Z twarzą wtuloną w obfitą pierś przestałem płakać.
– Shangguan Lü, żona Shangguana Fulu, matka Shangguana Shouxi, zmarła z żalu po śmierci męża i syna – obwieścił naczelnik. – W porządku, zabrać ich!
Kilku członków brygady zbieraczy ciał podeszło do martwej Shangguan Lü z żelaznymi hakami, lecz zanim zdążyli ich użyć, stara kobieta podniosła się z wolna niczym ogromny żółw. W promieniach słońca jej pucołowata twarz przypominała wielką cytrynę albo noworoczne ciastko. Z chłodnym uśmiechem usiadła, opierając się plecami o ścianę, spokojna, niewzruszona jak góra.
– Szwagierko, jest pani niezwykle żywotna – rzekł Sima Ting.
Pomocnicy naczelnika przykładali do twarzy nasączone wódką chustki, broniąc się przed odorem rozkładających się ciał. Wnieśli drewniane skrzydło drzwi, na których wciąż widniały wyblakłe noworoczne sentencje. Czterech próżniaków, a obecnie członków brygady zbieraczy ciał, sprawnie podniosło trupa Shangguana Fulu, zaczepiwszy czterema hakami o jego kończyny i rzuciło go na deskę. Dwóch chwyciło za przeciwległe końce zaimprowizowanych noszy i wyniosło zwłoki z podwórza. Ręka Shangguana Fulu zwisała z boku, kołysząc się niczym wahadło.
– Zabierzcie tę starszą panią sprzed bramy! – zawołał jeden z tragarzy. Dwóch pomocników pobiegło wykonać polecenie.
– To Ciotka Sun, żona zduna! Jak to się stało, że tu zginęła? – zapytał głośno jeden ze stojących na ulicy gapiów. – Załadujcie ją na wóz!
Cała uliczka rozbrzmiewała gwarem ludzkich głosów.
Drugie skrzydło drzwi leżało obok martwego Shangguana Shouxi, który wciąż znajdował się w identycznej pozycji jak w chwili śmierci. Z otwartych w niemym krzyku ust nieustannie wydobywały się przezroczyste bąbelki, jakby w środku krył się krab. Zbieracze ciał zawahali się, nie wiedząc, od czego zacząć.
– No dobra, bierzmy się do niego – przemówił jeden z nich, podnosząc z ziemi swój hak.
– Nie! Tylko nie na hak! – krzyknęła matka, oddała mnie starszej siostrze i z głośnym zawodzeniem przypadła do bezgłowego ciała męża. Chciała podnieść jego głowę, lecz nim zdołała jej dotknąć, cofnęła szybko rękę.
– Szwagierko, zostaw i tak nie przyczepisz mu jej z powrotem. Popatrz na ten wóz, są i tacy, którym psy zostawiły tylko nogę. Ten jest jeszcze w całkiem niezłym stanie! – powiedział jeden z pomocników głosem zduszonym przez przyłożoną do ust chustkę. – A wy lepiej idźcie stąd. Odwróćcie się, nie patrzcie w tę stronę. – Mówiąc to, zdecydowanym gestem odciągnął matkę na bok, po czym zepchnął wszystkie siostry w jedną grupkę. – Zamknijcie oczy! – polecił.
Gdy matka i siostry stały z zamkniętymi oczami, z podwórka zabrano wszystkie trupy. Poszliśmy ulicą za wypełnionym zwłokami wozem, wśród tumanów kurzu. Wóz ciągnęły trzy konie, dokładnie takie, jakie widziała Laidi tamtego poranka: morelowy, koloru jojoby i zielonkawy jak dymka. Szły z opuszczonymi smutno łbami, ich sierść straciła blask. Morelowy kulał na jedną nogę, łeb podskakiwał mu przy każdym kroku. Woźnica trzymał w jednej ręce bat, drugą opierał na dyszlu. Jego włosy, po bokach czarne, pośrodku całkowicie posiwiały – teraz rzeczywiście przypominał sikorę. Po obu stronach ulicy kilkanaście psów wpatrywało się w trupy nabiegłymi krwią oczami. W chmurze kurzu unoszącej się za wozem szli członkowie rodzin zabitych. Za nimi podążał naczelnik Sima Ting i jego podwładni. Niektórzy nieśli na ramionach łopaty, inni mieli haki, ktoś taszczył bambusowy kij, do którego przywiązano skrawki czerwonej tkaniny. Sima Ting trzymał gong i uderzał w niego co kilkadziesiąt kroków. Każdemu brzęknięciu instrumentu towarzyszyły głośne zawodzenia żałobników. Lamentowali jakby niechętnie, milknąc, jeszcze zanim wybrzmiał dźwięk gongu – wydawało się, że nie płaczą z żalu, lecz z obowiązku, służąc naczelnikowi Simie Tingowi pomocą w wykonaniu jego urzędowego zadania.
I tak szliśmy za wozem, podnosząc lament od czasu do czasu. Minęliśmy zniszczoną dzwonnicę kościoła, minęliśmy młyn, gdzie pięć lat temu Sima Ting i jego młodszy brat Sima Ku eksperymentowali z wykorzystaniem siły wiatru. Kilkanaście zrujnowanych skrzydeł wiatraka wciąż sterczało nad młynem, klekocząc w podmuchach porannej bryzy. Przeszliśmy obok muru starej siedziby firmy, założonej dwadzieścia lat temu przez pewnego japońskiego kupca, który chciał uprawiać amerykańską bawełnę, a potem obok podwyższenia zbudowanego na klepisku rodziny Sima, z której naczelnik powiatu Gaomi, Niu Tengxiao, przemawiał niegdyś do kobiet, każąc im zaprzestać krępowania stóp. W końcu wóz skręcił w lewo, drogą wiodącą wzdłuż Rzeki Czarnej Wody i wjechał na pola, które ciągnęły się aż do mokradeł. Wilgotne podmuchy południowego wiatru przywiały woń zgnilizny. W rowach po obu stronach drogi i w nadrzecznej płyciźnie głośno skrzeczały ropuchy, stada tłustych kijanek ciemniały w wodzie, zmieniając jej barwę.
Читать дальше