Ałfierow powiódł dłonią z góry na dół po błyszczącej twarzy i uśmiechnął się nagle szerokim, rozmarzonym uśmiechem.
– Dlaczego pan, mój drogi, nie jest żonaty, co? – zapytał.
– Nie złożyło się – odpowiedział Ganin. – A czy tak jest weselej?
– Wspaniale. Moja żona to cudo. Brunetka, wie pan. Oczy takie żywe. Jest młodziutka. Pobraliśmy się w Połtawie w dziewiętnastym roku, a w dwudziestym musiałem uciekać. Mam tu w biurku fotografię.
Wypchnął od dołu pięścią szeroką szufladę.
– Kim pan wtedy był, panie Alekskju? – bez zaciekawienia, zapytał Ganin.
Ałfierow pokręcił głową:
– Nie pamiętam. Czy można zapamiętać, kim się było w poprzednim życiu – może ostrygą lub na przykład ptakiem, a może nauczycielem matematyki? Dawne życie w Rosji wydaje mi się właśnie czymś z praczasów, czymś metafizycznym, albo – jak się to nazywa -…inne słowo… tak, metempsychozą…
Ganin dość obojętnie przyglądał się fotografii w wysuniętej szufladzie. Była to twarz potarganej młodej kobiety, o wesołych ustach, odsłaniających mnóstwo zębów. Ałfierow nachylił mu się przez ramię.
– Nie, to nie żona, to siostra. Umarła w Kijowie na tyfus. Była z niej śmieszka, miła dziewuszka, lubiła się bawić w berka…
Podsunął inną fotografię:
– To jest Maszeńka, moja żona, to niedobre zdjęcie, ale jest podobna. A to inne, zrobione w naszym ogrodzie. Maszeńka to ta, która siedzi, w jasnej sukni. Nie widziałem jej cztery lata. Ale nie myślę, żeby się bardzo zmieniła. Po prostu nie mam pojęcia, jak dożyję do soboty… Niech pan poczeka… Ależ dokąd pan, panie Lwie? Niech pan jeszcze posiedzi…
Ganin, wcisnąwszy ręce głęboko w kieszenie spodni, szedł ku drzwiom.
– Panie Lwie! Co się panu stało? Czy pana czymś uraziłem?
Drzwi zatrzasnęły się, Ałfierow został sam pośrodku pokoju.
– Ależ gbur – wymamrotał. – Co go ugryzło?
Tej nocy, jak zawsze, staruszek w czarnej pelerynie szedł wolno wzdłuż samego krawężnika długą pustą aleją i ostrzem sękatego kija dziobał asfalt, wyszukując niedopałki papierosów – złociste, koloru korka, i zwyczajne papierowe, a także warstwiaste końcówki cygar. Z rzadka, rycząc jak jeleń, przemykał samochód albo też zdarzało się to, czego nie może dostrzec żaden z przechodniów w mieście – szybciej niż myśl i bezgłośniej niż łza spadała gwiazda. Jaskrawsze i weselsze od gwiazd były ogniste litery, które wysypywały się jedna po drugiej nad czarnym dachem, dreptały gęsiego i nagle niknęły w ciemnościach.
“Czy… to… możliwe?"… – wyłaniał się ognisty, ostrożny szept liter, a noc strącała je jednym aksamitnym uderzeniem. – “Czy… to…" – zaczynały od nowa, skradając się po niebie.
I znów pochłaniała je ciemność. Ale one rozpalały się z uporem i wreszcie, zamiast od razu zniknąć, pozostawały, ażeby lśnić przez całe pięć minut, jak to zostało ustalone między biurem reklam elektrycznych a fabrykantem.
Diabli zresztą wiedzą, co naprawdę jarzyło się w ciemności, ponad domami, czy reklama świetlna, czy ludzka myśl, znak, wołanie, pytanie, ciśnięte w niebo i uzyskujące naraz zachwycającą, roziskrzoną odpowiedź.
Po ulicach zaś, które zrobiły się szerokie niby czarne, połyskliwe morze, o tej późnej godzinie, kiedy zamyka się ostatnia knajpa i Rosjanin niepomny już, że czas spać, bez czapki, bez marynarki, okryty starym prochowcem, niczym jasnowidzący, wyszedł na ulice, żeby się powłóczyć – o tej późnej godzinie, po tych szerokich ulicach błądziły nic o sobie nie wiedzące światy – nie hulaka, nie kobieta, nie po prostu przechodzień, lecz zabity na głucho świat pełen cudów i zbrodni. Pięć dorożek stało wzdłuż alei obok ogromnego bębna ulicznego pisuaru, pięć sennych, ciepłych, posiwiałych światów w dorożkarskich liberiach, i na obolałych kopytach pięć innych światów, które spały i we śnie widziały tylko owies, z cichym chrzęstem spływający z worka.
Zdarzają się mgnienia, kiedy wszystko staje się potworne, bezdennie głębokie, kiedy wydaje się, że tak strasznie jest żyć, a jeszcze straszniej umrzeć. I nagle, kiedy się tak gna po nocnym mieście, patrząc przez łzy na światła i wychwytując w nich cudowne, oślepiające wspomnienia szczęścia – twarz kobiety, wyłonioną znów z powszedniości po wielu latach zapomnienia – nagle, kiedy człowiek tak gna i szaleje, zatrzymuje go przechodzień i pyta uprzejmie, jak dojść do takiej a takiej ulicy – głosem zwyczajnym, którego jednak nigdy się już więcej nie usłyszy.
We wtorek obudził się późno, poczuł łamanie w nogach, i oparty łokciem o poduszkę, raz czy dwa przypomniawszy sobie to, co stało się wczoraj, westchnął z trwożną, pełną zdumienia błogością.
Poranek był blady, delikatny, przymglony. Dzwoniły ostro rozdygotane szyby.
Jednym susem wyskoczył z łóżka i zabrał się do golenia. Dziś znajdował w tym szczególną przyjemność. Kto się goli, młodnieje co rano o cały dzień. Ganinowi wydawało się dziś, że odmłodniał o dziewięć lat.
Szczecina na napiętej skórze, zmiękczona płatami piany, chrzęściła miarowo i znikała pod stalowym płużkiem żyletki. Goląc się Ganin poruszał brwiami, a potem, ochlapując się zimną wodą z dzbanka, radośnie się uśmiechał. Przygładził ciemne wilgotne włosy na ciemieniu, szybko się ubrał i wyszedł na ulicę.
W pensjonacie nie zostawał nikt z mieszkańców z wyjątkiem tancerzy, którzy zazwyczaj wstawali dopiero na obiad. Ałfierow poszedł do znajomego, z którym miał założyć jakieś biuro, Podtiagin pojechał na policję wojować o wizę wyjazdową, Klara, która już się spóźniła do pracy, czekała za rogiem na tramwaj, przyciskając do piersi papierową torebkę z pomarańczami.
A Ganin, zupełnie nie zdenerwowany, wszedł na piętro znajomej kamienicy i pociągnął za kółko dzwonka. Drzwi otworzyła mu pokojówka i nie zdejmując wewnętrznego łańcucha, wychyliła się i oznajmiła mu, że pani Kubańska jeszcze śpi.
– To nic, muszę się z nią zobaczyć – powiedział spokojnie Ganin, i wsunąwszy rękę w szparę, sam zdjął łańcuch.
Pokojówka, krępa blada dziewczyna, wymamrotała coś z oburzeniem, ale Ganin stanowczo odsunąwszy ją łokciem, przeszedł półmrok korytarza i zapukał do drzwi.
– Kto tam? – rozległ się trochę ochrypły, poranny głos Ludmiły.
– To ja, otwórz.
Podbiegła do drzwi, tłukąc bosymi piętami, przekręciła klucz i nim spojrzała na Ganina, zawróciła do łóżka i wskoczyła pod kołdrę. Z koniuszka ucha Ludmiły można było wyczytać, że uśmiecha się w poduszkę czekając, żeby Ganin do niej podszedł.
On jednak zatrzymał się pośrodku pokoju i stał tak dość długo, pobrzękując bilonem w kieszeni płaszcza.
Ludmiła odwróciła się nagle na plecy i śmiejąc się wyciągnęła nagie szczupłe ramiona. Ranek nie dodawał jej urody: twarz miała bladą, zapuchniętą, żółte włosy stały dęba.
– No – powiedziała przeciągle i zmrużyła oczy.
Ganin przestał brzęczeć monetami.
– Jest taka sprawa, Ludmiło… – powiedział cicho.
Uniosła się, szeroko otwierając oczy.
– Czy coś się stało?
Ganin popatrzył na nią uważnie i odpowiedział:
– Tak. Okazało się, że kocham inną kobietę. Przyszedłem, żeby się z tobą pożegnać.
Zamrugała swymi kosmatymi rzęsami, przygryzła wargę.
– To już właściwie wszystko – powiedział Ganin. – Bardzo mi przykro, ale nic na to nie poradzę. Pożegnamy się teraz. Myślę, że tak będzie lepiej.
Читать дальше