– To prawdziwy cud, że ona przeżyła te lata potworności. Jestem pewien, że przyjedzie tu kwitnąca, wesoła… Pan jest poetą, panie Antoni, niech więc pan opisze, jak kobiecość, cudowna rosyjska kobiecość mocniejsza jest od wszelkiej rewolucji, zdolna jest przetrwać wszystko – niedole, terror…
Kolin szepnął do Ganina:
– Znowu zaczyna… Wczoraj nie mówił o niczym, tylko o żonie…
“Co za pospolitak – pomyślał Ganin, spoglądając na poruszającą się bródkę Ałfierowa: – Z żony też pewnie spryciara… Nie zdradzać takiego to po prostu grzech…"
– Dziś mamy jagnię – oznajmiła nagle pani Lidia drewnianym głosikiem, obserwując chmurnie, jak jej lokatorzy bez szczególnego nabożeństwa pochłaniają pieczyste. Ałfierow skłonił się nie wiedzieć czemu i ciągnął:
– Powinien pan, mój drogi, podjąć ten temat. (Podtiagin łagodnie, ale stanowczo kręcił głową.) Może kiedy zobaczy pan moją żonę, zrozumie pan, co chcę powiedzieć… Ona zresztą bardzo lubiła poezję. Dogadacie się. Powiem panu jeszcze…
Kolin ukradkiem wybijał takt, z ukosa zerkając na Ałfierowa. Gornocwietow, spoglądając na palec swego przyjaciela, zaśmiewał się cicho.
– A co najważniejsze – trajkotał Ałfierow – Rosja przecież jest już skończona. Starto ją, jakby kto wilgotną gąbką przejechał po czarnej tablicy, po narysowanej tam gębie…
– Coś takiego… – powiedział z uśmiechem Ganin.
– Przykro panu tego słuchać, panie Lwie?
– Przykro, ale nie przeszkadzam, panie Aleksieju.
– Cóż, może uważa pan wobec tego, że…
– Ależ panowie – przerwał Podtiagin matowym głosem, lekko sepleniąc – dajmy spokój polityce. Po co politykować?
– A jednak monsieur Ałfierow nie ma racji – niespodziewanie wtrąciła Klara, szybkim ruchem poprawiając fryzurę.
– Czy pańska żona przyjeżdża w sobotę? – niewinnym tonem zapytał Kolin przez cały stół, a Gornocwietow parsknął, zasłaniając usta serwetką.
– W sobotę – przytaknął Ałfieraw, odstawiając talerz z nie dojedzoną baraniną, jego oczy, które na krótko zabłysły wojowniczo, od razu przygasiło zamyślenie.
– Czy pani wie, pani Lidio, że wczoraj z panem Glebem ugrzęźliśmy w windzie?
– Kompot – odpowiedziała pani Dorn – jest z gruszek.
Tancerze roześmieli się, Erika, potrącając biodrami o łokcie siedzących przy stole, zaczęła zbierać talerze. Ganin starannie zwinął serwetkę, wcisnął ją w kółko i wstał. Deserów nie jadał.
“Co za nuda… – myślał, wracając do swego pokoju. – I co mam teraz robić? Może warto by się przejść?…"
Ten dzień, podobnie jak poprzednie, upłynął mu mdło, na jakimś jałowym nieróbstwie, wyzutym z rozmarzonej nadziei, przydającej nieróbstwu tyle uroku. Podniósłszy kołnierz starego płaszcza, który kupił za funta od angielskiego porucznika w Konstantynopolu, i wcisnąwszy pięści w kieszenie, powolnym, rozkołysanym krokiem wałęsał się trochę po bladych kwietniowych ulicach, gdzie płynęły i chwiały się czarne kopuły parasoli, i długo stał przed wystawą towarzystwa okrętowego, patrząc na cudowny model “Mauretanii", na kolorowe sznury łączące na dużej mapie porty dwóch kontynentów. W głębi widniała fotografia przedstawiająca tropikalny gaj – czekoladowej barwy palmy na blado-brązowym niebie.
Chyba przez godzinę pił kawę, siedząc przy ogromnym, czystym oknie i przypatrując się przechodniom. Wróciwszy do domu próbował czytać, ale to, co zawierała książka, wydawało mu się tak obce i niestosowne, że rzucił ją w środku zdania podrzędnego. Naszło go to, co nazywał “roztargnieniem woli". Siedział bez ruchu przed biurkiem i nie mógł się zdecydować, co robić: zmienić pozycję, wstać, żeby pójść i umyć ręce, czy też otworzyć okno, za którym chmurny dzień przechodził już w zmierzch… Był to dręczący i przykry stan, nieco podobny do przygnębienia, które ogarnia nas, gdy wydobywszy się już ze snu, nie od razu możemy rozewrzeć jakby na zawsze zlepione powieki. Ganin też czuł, że mętny półmrok stopniowo nasycający pokój wypełnia go, przemieniając krew w mgłę, a on nie ma sił, by przemóc diabelstwo zmroku. Sił zaś nie miał, bo nie miał określonego pragnienia, a udręka polegała właśnie na tym, że daremnie tego pragnienia szukał. Nie mógł się zmusić, żeby wyciągnąć rękę ku lampie i zapalić światło. Proste przejście od zamiaru do jego spełnienia wydawało mu się niepojętym cudem. Nic nie ubarwiało jego mdłego smutku, myśli snuły się bez związku, serce biło spokojnie, bielizna nieznośnie lgnęła do ciała. To wydawało mu się, że powinien natychmiast napisać do Ludmiły list, wyjaśnić jej stanowczo, że czas już przerwać ten nijaki romans, to przypominał sobie, że wieczorem ma pójść z nią do kina, i z jakiegoś powodu o wiele trudniej było zdobyć się na telefon i odwołać dzisiejsze spotkanie niż napisać list – dlatego nie był w stanie zrobić ani jednego, ani drugiego.
Ileż to już razy przysięgał sobie, że jutro z nią zerwie, znajdował bez trudu potrzebne wyrażenia, w żaden jednak sposób nie mógł wyobrazić sobie tej ostatniej chwili, kiedy uściśnie jej dłoń i spokojnie wyjdzie z pokoju. Ten właśnie ruch – odwrócić się i odejść – wydawał mu się nie do pomyślenia. Należał do gatunku ludzi, którzy umieją dążyć, osiągać, zupełnie jednak nie są zdolni do wyrzeczenia się ani do ucieczki – co w rezultacie na jedno wychodzi. Tak samo splątywało się w nim poczucie honoru i współczucie, przyćmiewając wolę tego człowieka, zdolnego skądinąd do wszelkich twórczych dokonań, do każdej pracy i zabierającego się do tej pracy z zachłannością, chęcią, z radosnym zamiarem przezwyciężenia wszystkiego i osiągnięcia wszystkiego.
Nie wiedział, jakiego potrzebuje impulsu z zewnątrz, ażeby móc zerwać trzymiesięczny związek z Ludmiłą, podobnie jak nie wiedział, co musi się stać, żeby zdołał podnieść się z krzesła. Bardzo krótko trwało jego prawdziwe uniesienie, ów stan duszy, w którym widział Ludmiłę w obłoku czaru, stan poszukującego, wzniosłego, prawie nieziemskiego wzruszenia, podobnego do muzyki rozlegającej się właśnie wtedy, gdy robimy coś najbardziej zwyczajnego – przechodzimy od stolika do bufetu, żeby zapłacić rachunek – muzyki, przemieniającej tę prostą czynność w jakiś wewnętrzny taniec, w pełen znaczenia, nieśmiertelny gest.
Muzyka ta umilkła, w chwili gdy nocą na rozwibrowanej podłodze taksówki Ludmiła oddała mu się i wszystko stało się od razu bardzo nudne – kobieta poprawiająca kapelusz, który zsunął się jej zanadto do tyłu, światła migocące za szybami, plecy kierowcy czerniejące za szybą jak góra.
Teraz za tę noc trzeba było płacić trudem oszukiwania, przeciągać tę noc w nieskończoność i bezsilnie, bezwolnie ulegać jej pełzającemu cieniowi, nasycającemu wszystkie kąty pokoju i przemieniającemu meble w obłoki. Z czołem opartym na dłoni, dziwacznie wyciągnąwszy pod stołem zdrętwiałe nogi, zapadł w mglistą drzemkę.
A potem, w kinematografie, zrobiło się tłoczno i gorąco. Bardzo długo w milczeniu, bez muzyki, prześlizgiwały się przez ekran podkolorowane reklamy – fortepiany, suknie, perfumy. Wreszcie orkiestra zagrała i zaczął się dramat. Ludmiła była niezwykle wesoła. Zaprosiła też Klarę, gdyż wyczuwała, że przyjaciółce podoba się Ganin, i chciała sprawić przyjemność zarówno jej, jak sobie, pragnęła pochwalić się swoim romansem i umiejętnością ukrywania go. Klara zaś zgodziła się pójść, bo wiedziała, że Ganin zamierza w sobotę wyjechać, i dziwiła się tylko, że Ludmiła wydawała się o tym nie wiedzieć, albo też – sądziła – umyślnie nic nie mówi, a wyjadą razem.
Читать дальше