Panna Woodhouse zgodziła się, jak przystało, a widząc, że już nic więcej nie dowie się od pani Cole, zwróciła się do Franka Churchilla.
– Dlaczego się pan uśmiecha? – zapytała.
– A pani dlaczego?
– Ja? Prawdopodobnie z radości, że pułkownik Campbell jest taki bogaty i taki hojny. To piękny prezent.
– Bardzo piękny.
– Dziwię się, że nie podarował go już dawno swej wychowance.
– Może panna Fairfax nigdy jeszcze nie bawiła tu tak długo.
– Albo że nie oddał jej do użytku własnego instrumentu, który stoi pewnie zamknięty w Londynie i nikt go palcem nie ruszy.
– To ogromny fortepian, myślał pewnie, że się nie zmieści w małym domku pani Bates.
– Może pan mówić, co się panu podoba, ale mina pana świadczy, że myśli pana na ten temat są bardzo podobne do moich.
– Nie wiem. Sądzę raczej, że pani przypisuje mi więcej przenikliwości, niż na to zasłużyłem. Uśmiecham się, bo pani się uśmiecha, i będę zapewne uważał za podejrzane wszystko, co pani się takim wyda, na razie jednak nie widzę, w czym leży zagadnienie. Jeżeli ofiarodawcą nie jest pułkownik Campbell, któż nim być może?
– A co by pan powiedział o pani Dixon?
– Pani Dixon! Rzeczywiście, to prawda. Nie przyszła mi na myśl pani Dixon. Ona wie równie dobrze jak ojciec, jak pożądany byłby instrument dla Jane Fairfax; a może nawet sposób ofiarowania go, tajemnica, niespodzianka, jest raczej dziełem młodej kobiety niż starszego mężczyzny. To prawdopodobnie pani Dixon. Mówiłem pani, że gotów jestem podzielić pani podejrzenia.
– Jeżeli tak, to musi pan posunąć się jeszcze dalej i objąć nimi również pana Dixona.
– Pana Dixona! Doskonale! Tak. Widzę teraz, że to musi być wspólny prezent od państwa Dixonów. Mówiliśmy któregoś dnia, że jest on gorącym wielbicielem talentu panny Fairfax.
– Tak, i to, co pan powiedział na ten temat, utwierdziło we mnie pewną myśl, która mi się już poprzednio nasuwała. Nie mam zamiaru podawać w wątpliwość najlepszych intencji zarówno pana Dixona, jak panny Fairfax, ale nie mogę się oprzeć supozycji, że bądź po oświadczeniu się pannie Campbell miał nieszczęście zakochać się w jej przyjaciółce, bądź wyczuł pewien sentyment do siebie z jej strony. Można zgadywać dwadzieścia przyczyn i nie zgadnąć dokładnie właściwej, ale jestem przekonana, że musiał być jakiś szczególny powód, który skłonił ją, by przyjechała tutaj, zamiast towarzyszyć państwu Campbell do Irlandii. Tu wiedzie życie pełne wyrzeczeń i niewygód, tam czekałyby ją same przyjemności. Rzekomą chęć wypróbowania, jak podziała na nią powietrze rodzinnych stron, uważam za zwykłą wymówkę. W lecie mogło to jeszcze ujść od biedy, ale jak może podziałać na kogoś powietrze rodzinnych stron w styczniu, lutym i marcu? Suty ogień na kominku i zamknięty powóz byłyby bardziej wskazane dla osoby wątłego zdrowia, a więc i dla niej. Nie żądam, aby pan dzielił wszystkie moje podejrzenia, choć się pan tym tak chwali, mówię panu tylko uczciwie, co czuję.
– Istotnie, te podejrzenia wydają się uzasadnione. A za to, że pan Dixon przedkłada muzykę w wykonaniu panny Fairfax nad popisy jej przyjaciółki, sam mogę ręczyć.
– Poza tym, on jej uratował życie. Czy pan o tym kiedyś słyszał? Była zabawa na wodzie i Jane o mało nie wyleciała przypadkiem za burtę. Przytrzymał ją.
– Tak. Brałem udział w tej zabawie.
– Doprawdy? No, no. Ale oczywiście nic pan wtedy nie zauważył, bo ta myśl wydaje się panu nowa. Gdybym ja tam była, sądzę, że dokonałabym pewnych odkryć.
– Prawdopodobnie, ale ja w swojej naiwności nie zobaczyłem nic poza tym, że panna Fairfax o mało nie wpadła do wody i pan Dixon ją przytrzymał – stało się to w oka mgnieniu. A choć potem wrażenie i przestrach świadków tego incydentu były bardzo silne… zdaje mi się, że co najmniej przez pół godziny nie mogliśmy się uspokoić… lecz uczucie to było zbyt powszechne, aby można było zauważyć czyjeś szczególne wzruszenie. Jednakże to zupełnie możliwe, że będąc z nami pani zdołałaby się czegoś dopatrzeć.
Na tym skończył się ich dialog. Musieli wziąć udział w ogólnej rozmowie, która nastąpiła podczas dość długiej przerwy pomiędzy potrawami, i zachowywać się równie poprawnie i etykietalnie, jak wszyscy pozostali goście, ale kiedy stół został na nowo zastawiony, kiedy każda salaterka zajęła ściśle przeznaczone jej miejsce, dokoła stołu zaś zapanowała znowu atmosfera swobody towarzysząca zazwyczaj jedzeniu, Emma zaczęła:
– Nadejście pianina jest dla mnie rozstrzygające. Chciałam wiedzieć coś więcej, a to mówi mi całkiem dosyć. Niech pan ufa moim słowom, wkrótce się dowiemy, że to prezent od państwa Dixonów.
– A jeżeli Dixonowie zaprzeczą kategorycznie, musimy wyciągnąć wniosek, że to jednak jest od Campbellów.
– Jestem pewna, że nie od Campbellów. Panna Fairfax wie, że to nie od Campbellów, inaczej byłaby zaraz zgadła. Nie byłaby tak zakłopotana, gdyby mogła im to przypisać. Może pana nie przekonałam, ale sama mam głębokie przeświadczenie, że to pan Dixon jest główną sprężyną całej sprawy.
– Obraża mnie pani doprawdy sądząc, że nie zostałem przekonany. Rozumowania pani są całkowicie zgodne z moimi. Zrazu, kiedy myślałem tak jak i pani, że ofiarodawcą jest pułkownik Campbell, widziałem w tym jedynie dowód ojcowskiej tkliwości i uważałem to za rzecz najnaturalniejszą w świecie. Jednakże kiedy pani wymieniła panią Dixon, poczułem, o ile bardziej prawdopodobna jest hipoteza, że to dowód gorącej, kobiecej przyjaźni. Teraz jednak widzę tę sprawę tylko w jednym świetle: upominek ten jest dziełem miłości.
Nie było sposobności dłużej roztrząsać tego tematu. Przekonanie Franka zdawało się być szczere, rzekłbyś, naprawdę czuje to, co mówi. Emma nie powiedziała już nic więcej, przyszła kolej na inne tematy i tak trwało do końca obiadu; podczas deseru wprowadzono dzieci, wszyscy zagadywali do nich i zachwycali się nimi, nie przerywając zwykłego toku konwersacji; wygłoszono kilka dowcipnych zdań, kilka wręcz głupich, na ogół jednak nic, co byłoby gorsze od codziennie wypowiadanych uwag: nudne powtórzenia, odgrzewane nowiny, ciężkie koncepty.
Panie od niedawna dopiero przeszły do salonu, kiedy napłynęli poszczególnymi grupkami następni goście. Emma przyglądała się entree swej młodziutkiej przyjaciółki od serca, a choć nie mogła się unosić ani nad jej dystynkcją, ani szczególną gracją, cieszyła się rozkwitem jej słodkiej urody i prostotą, ale najserdeczniej radowało ją beztroskie, pogodne usposobienie, pozbawione sentymentalizmu, które pozwoliło Harriet zażywać tylu pociech i rozrywek wśród katuszy zawiedzionej miłości. Siedzi oto i któż by odgadł, ile łez przelała w ostatnich czasach? Być w towarzystwie, elegancko ubraną, widzieć dokoła ludzi elegancko ubranych, siedzieć, uśmiechać się, ładnie wyglądać i nic nie mówić – wystarczało jej na razie do szczęścia. Jane Fairfax górowała nad nią wyglądem i wytwornością ruchów, lecz Emma podejrzewała, że zamieniłaby się chętnie z Harriet, jeżeli chodzi o uczucia trawiące jej serce: wolałaby z pewnością znieść upokorzenie, że kochała się nieszczęśliwie, tak, że kochała się nieszczęśliwie nawet w panu Eltonie, niż poddać się czarowi zdradliwego upojenia, że kocha ją mąż przyjaciółki.
Towarzystwo było tak liczne, że Emma nie miała obowiązku zbliżać się do Jane. Nie chciała mówić o pianinie, czuła, że zbyt trafnie przeniknęła tajemnicę, aby mogła uczciwie udawać zaciekawienie, toteż rozmyślnie trzymała się z daleka; jednak reszta obecnych niemal od razu wszczęła ów temat, Emma dojrzała więc rumieniec zmieszania, z jakim przyjmowała gratulacje, rumieniec wywołany poczuciem winy, ilekroć wymawiała nazwisko swego „nieocenionego opiekuna, pułkownika Campbella”.
Читать дальше