Waldemar Łysiak - Kolebka
Здесь есть возможность читать онлайн «Waldemar Łysiak - Kolebka» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Историческая проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Kolebka
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Kolebka: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Kolebka»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Kolebka — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Kolebka», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
I wtedy piosenka nad trawami przemknęła, tęskna i słodka zarazem, wiatrem daleko niesiona:
Hej myłaju Karabaju,
chdież ja tebe pochowaju,
Maty, moja maty!
Pochowaju na mohyli, sztob pa tobi wołki wyli,
Maty, moja matyyy!
Poznałem od razu. Gdy wyrwałem konia z krzewów, odwróciła głowę i stanęła jak wryta. Dłonią przysłoniła oczy, bo od strony słońca zajeżdżałem, i sercem chyba prędzej niż pamięcią poznała, bo nagle skoczyła ku mnie i nim z konia zeskoczyłem, zarzuciła mi na szyję ramiona, jakbyśmy spędzili razem dzień poprzedni i przedwczorajszy i cały tydzień i rok, życie całe, na chwilę się nie rozstając. I mnie się zdawało, żeśmy sobie nie obcy, tedy całowałem tak samo gorąco.
Na trzeci dzień uciekła ze mną z taboru. Ojciec i rodzina nie pozwalali jej odejść, może dlatego, że pieniądze na jarmarkach zarabiała większe aniżeli z kradzieży kur i koni wycisnąć mogli. Tedy od szlachetki z Grobel, dzierżawiącego ziemię Tarnowskich hrabiów, odkupiłem konia, zdrowo za pośpiech przepłacając i w noc księżycową ruszyliśmy na zachód.
Ojczym znowu nie okazał zdziwienia, słowa nie rzekł, do stołu wspólnego dopuścił. Tylko gdy spojrzał na nią, uśmiechnął się pobłażliwie i mądrze, uśmiechem, w którym znajomość życia wielka się czai i lata nabywanej o nim wiedzy. Co oznaczał ten uśmiech, zrozumiałem już po śmierci starego, gdym spostrzegł, że się Kami w dzień czuje jak ptak zamknięty w komorze, że jej czegoś brak, że za czymś tęskni, że coś ją dusi i smutkiem twarz przyobleka. Z dnia na dzień coraz mniej wesoła była i rozśpiewana, włóczyła się z kąta w kąt i po polach, markotna i osowiała, a i w nocy nie była już ta sama. Gdym pytał, co się stało, nic nie mówiła i dopiero przy Dominiku dowiedziałem się, czego jej brak, chociaż i wtedy nie pojąłem jeszcze wszystkiego tego, co ojczym przed śmiercią od jednego rzutu oka wyczuł i przepowiedział.
Tak więc z ludzi ojczyma tylko Greta przez wszystkich kochana i Weinhold został. Weinhold – niemłody, zawsze w brudnym szlafroku i z kluczem u kordonkowego pasa, czort wie, do czego był ten klucz. On też w królestwo moje zaczął mnie wprowadzać. Krótko mówił, a już poznałem, że króluję na hipotece obciążonej okrutnie i na długach, że dochody śmieszne są w porównaniu z tym, czego się spodziewałem. Cały majątek, obejmujący trzy wsie, przynosił brutto: ze zboża 83 tysiące złotych, z gorzelni 10 tysięcy, z owczarni 20 tysięcy, z obór i trzód 11 tysięcy, z propinacji 5 tysięcy oraz 2700 złotych z sadów, młynów i lasu, co razem dawało 131700 złotych. Wydatki zaś gospodarskie, pensje oficjalistów i czeladzi kosztowały 58500 złotych plus 70 tysięcy bieżących spłat hipotecznych, podatkowych, długów i temu podobnych. Razem – 128500 złotych. Nadwyżka, i to pozorna, bo zawsze się rozpływała nie wiadomo gdzie, wynosiła 3200 złotych, co uznałem za draństwo krzyczące o pomstę do nieba. Miał Rezler ciężką pięść, jeno nie tu gdzie trzeba spadała. Same darowizny, wciskane Scholzowi do kieszeni, ile wynosiły?
Zacząłem od tego, co mnie we wrotniach raziło. Kazałem zerwać znak herbowy Rezlera, który nad wjazdem wisiał. Na jego miejsce parobek wstawił wielki, zepsuty zegar, znaleziony na strychu. Zegar czekał cierpliwie na reperację i niezmiennie pokazywał południe, co nikomu nie wadziło. Przepych nuworysza, jakim Rezler się otaczał, a który – przyznać muszę – po ojcu moim zastał i jeszcze powiększył, chcąc zaćmić poprzednika, nie był mi potrzebny. Przyjęć dla sąsiadów ni dla zwierzchności urzędniczej nie zamiarowałem wyprawiać, wszystko, co mi było potrzebnym, to dwie dobre szkapy pod wierzch. Kamerdynerów, kredensiarzy, laufrów – całą tę hołotę w liberii, której się namnożyło podczas mojej niebytności w domu – wylałem razem z niemieckimi oficjalistami. Bryki wykwintne i cugi powozowe od razu przeznaczyłem na sprzedaż. I tak ze wszystkim, co obce i niepotrzebne.
Czasu było niewiele, Francuzi stali u progu. Sąsiad Dukwicz, który znał mnie dobrze i o wyprawie mojej za insurekcji słyszał, ludzi ku mnie gromadzić począł. Anim się obejrzał, jak się zwaliła z Szamotuł hurma miejskich łyków, a potem panowie bracia z okolicy. I jakby hasło jaskółką po niebie poleciało – Dominik w domu stanął. Ledwie go poznałem. Wzrostu słusznego, wąs pod nosem, trochę tylko po ojcu na gębie wyblakły, ale panny przed nim umykać nie będą. I tak jak go kiedyś zakląłem, polskim, dobrym słowem przemówił – matki krew nieodrodna. Nie śniłem, że z niego taki swojak wyrośnie. Ale wyrósł, znać, Bóg nie inaczej chciał.
Dla nich wszystkich szabelka świszcząca ważna była. Ba! I miłość ojczyzny przecież, ale pańska jeno, szlachecka, batami od chłopskiej odgrodzona. Dla Dominika przygoda, Wybicki, Napoleon… batem nie bić! Ot sprawy! Mnie zaś chłop krzyż w rękę wsadził i pamiętać kazał. Pamiętałem. Nie będę się spieszył, nie od razu. Poczekam, co Napoleon ustanowi, jeśli – co daj Panie Boże – jeśli zwycięży, ale że cudów nie ustanowi, że mu chłopom kaszy mannej z nieba sypać nie pozwolą, łatwo było wydumać. Kto by mu wtedy z panów herbowych w szeregu stanął? Ano, zobaczymy.
A gdy przyjdzie pora klątwy dotrzymać i wypełnić, com przysięgał, przecież ziemi całej nie dam, nie uwłaszczę, bo się będę bał, że mi tę ziemię zmarnują, jak te okupniki-olędry pruskie, których nawet Rezler nie znosił i których przymuszony osadzał. Pouciekali już, kilka tylko rodzin zostało, a i tych trzeba będzie pewnie wykurzyć. Tedy co? Wolę dać – łatwo się to mówi. Pańszczyznę zniosę, czynsz i najem za zapłatę wprowadzę. Może gdyby nie Gil i nie Torres, sam bym w dyby kładł i niewolników z nich czynił, ale mi to teraz było wstrętne, czego panowie bracia pojąć nie potrafili i za półgłówka mnie mieli. Może i prawda, że niedobrze mam w głowie, za jedno mi!
Jak ma ta wolność wyglądać, na krzyż chłopski zaprzysiężona? Wolę dać, znaczy hazard zacząć, rozprzęgną się czy też nie? Wolnymi trudniej rządzić, choć prawdą jest to, że nie w tym największa niedola jako Polacy do posłuszeństwa nie nawykli, ale to, że mało wśród nich takich, co by rozkazywać i komenderować umieli. Kiedy Francuz powie służącemu krótko, co najwyżej: “Fermez la porte, sil vous plait”, u nas się mówi: “Zamknij drzwi, bo wieje”, motywując rozkaz i zostawiając podwładnemu pole do samowolności. Służący odpowiada, że nie wieje, zaczyna się dyskurs i polecenie nie zostaje wykonane. Tedy jak z tą wolą? Jak pańszczyznę znieść? Całą albo też część, na czynsz wjechać, pozwolić z ziemi uchodzić? A jeżeli czynszu płacić nie będą? Jezu, ileż to pytań i żadnej odpowiedzi. Ale co rzekłem, uczynię, doli ich ulżę. A na razie czas mam. Do Poznania mi trza, jak obiecałem.
Wiozłem spyżę, część powozów do sprzedaży i raty z intrat, które do skarbu wpłacić chciałem. I Kami.
Poznań, którego tak dawno nie widziałem, obce mi okazał oblicze. Nigdy tu nie było tyle gwaru, tyle ruchu i szczęku wojskowego, co teraz. Bramy w murze otaczającym gród, ponure zawsze, wydawały mi się dziwnie wesołe i umajone, choć przecież zima sroga następowała. Dawniej latem tu bywałem. Stanowiące większość, małe, jedno- i dwupiętrowe domki, kryte gontem, spowijały wówczas tumany kurzu bijące spod kół i kopyt. Smutne kościoły i ponure place, na których obluz wart czyniono, ludzie insi… Teraz zaś, choć miasto przybrało jawnie wojenną fizjognomię i taplało się w późnojesiennym błocku, rozpierało je od środka życie kolorowe i krwiste. Tłumy szlachty i chłopstwa na rynkach i na placu Sapiehy, kościoły, farny i Bernardynów, pełne, mury oblepione proklamacjami, grupy młodzieży z bronią, wozy z sianem i ze słomą pod ratuszem, wszędzie magazyny, mieszczki spacerujące z Francuzami, bieganina, gęstwa, jesienno-zimowa wiosna wewnątrz kwitnącego grodu. On był teraz wolnej, odradzającej się Polski stolicą.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Kolebka»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Kolebka» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Kolebka» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.