Przestało padać równie nagle jak zaczęło. Wyszło słońce, zalśniły pełnym blaskiem tęcze, liliowa góra Bartle Frere wyłoniła się z pędzących chmur.
– Pojadę – oznajmiła Meggie. – Bardzo wam dziękuję. Tylko czy Justyna nie sprawi wam zbyt wiele kłopotu?
– Skądże znowu! Luddie wszystko obmyślił. Na czas twojej nieobecności przyjedzie do nas Annunzziata, młodsza siostra Anny Marii, która pomagała mi przed twoim przyjazdem. Chce pracować w Townsville jako pielęgniarka, ale szesnaście lat skończy dopiero w marcu, a szkołę już za kilka dni. Jest doświadczoną piastunką, bo u Tesorierów są tabuny dzieci.
– Gdzie jest ta wyspa Matlock?
– Niedaleko przesmyku Whitsunday w Wielkiej Rafie Koralowej. Jest tam bardzo cicho i spokojnie, same małe domki, oaza dla nowożeńców. Nie będziesz musiała chodzić na obiady do zatłoczonej jadalni ani rozmawiać z mnóstwem ludzi, z którymi wcale nie chcesz mieć do czynienia. Zresztą w czasie letnich cyklonów mało kto tam bywa. Na Matlock przyjeżdżają południowcy z Sydney i Melbourne, a ci mają teraz śliczne lato u siebie. Za to na czerwiec, lipiec i sierpień wykupują miejsca trzy lata naprzód.
Ostatniego dnia tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, Meggie wsiadła do pociągu do Townsville. Urlop jeszcze właściwie się nie zaczął, ale już poczuła się lepiej zostawiwszy za sobą woń melasy. Nie zdążyła zwiedzić największego miasta w północnym Queenslandzie, ale wcale nie żałowała, że musi się spieszyć na przystań. Po pamiętnej przeprawie przez Morze Tasmana przed szesnastu laty nie uśmiechała się jej wielogodzinna podróż stateczkiem o wiele mniejszym od „Wahine” i chciała jak najprędzej mieć ją za sobą.
Wszystko jednak było inaczej, stateczek sunął spokojnie po morzu odpoczywającym między jednym a drugim cyklonem. Minęło południe, Meggie przyłożyła głowę do poduszki i zasnęła kamiennym snem, obudził ją dopiero nazajutrz o szóstej rano steward, który przyniósł herbatę i herbatniki.
Z pokładu roztaczał się nowy widok. Wypłukany z barw nieboskłon nasycał się powoli od wschodu perłoworóżową zorzą, aż nad horyzontem ukazało się słońce i czerwone światło rodzącego się dnia. Stateczek ślizgał się bezgłośnie po wodzie tak przejrzystej, że gdy się wyglądało przez burtę widać było głębokie groty i przemykające między nimi kolorowe ryby. Zielonkawoniebieską powierzchnię plamiły jak ciemne wino rozrośnięte wodorosty i korale. Jak okiem sięgnąć, wyrastały z wody wyspy – z plażami bielejącymi pod osłoną palm, górzyste i lesiste albo zupełnie płaskie i krzaczaste.
– Prawdziwa wyspa koralowa jest płaska – wyjaśnił uprzejmie marynarz. – Jeżeli ma kształt pierścienia zamykającego lagunę, nazywa się atol, a jeżeli wystaje tylko kawałek rafy, nazywa się key. Górzyste wyspy to szczyty gór, które także otacza rafa koralowa.
– Kiedy dopłyniemy do wyspy Matlock? – spytała Meggie.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem. Samotna kobieta jadąca na urlop do zakątka dla zakochanych par – było w tym coś dziwnego.
– Przed zachodem słońca, proszę pani.
Na godzinę przed zachodem stateczek zmagał się z falami odboju, kierując się do mola, które wybiegało pół mili w morze, nad odsłoniętą przez odpływ rafą. Widoczny w głębi urwisty brzeg nie pasował do wyobrażeń Meggie o tropikalnym raju. Czekał na nią przewodnik, który pomógł jej wysiąść na molo i odebrał walizko od marynarza.
– Witam panią, pani O'Neill – powiedział. – Jestem Rob Walter. Mam nadzieję, że mężowi uda się dołączyć do pani. O tej porze roku bardzo tu pusto.
Ruszyli razem po nierównych deskach.
– Gdyby nie odpływ, bardziej by panią huśtało. Widzi pani tę mgłę na wschodzie? Tam rozbijają się na Wielkiej Rafie bałwany z Pacyfiku. Rafa to nasz ratunek. Poczuje pani, jak cała wyspa się trzęsie od tego łomotu. – Pomógł jej wsiąść do samochodu. – Zawietrzny brzeg wydaje się dziki i niegościnny. Ale druga strona to całkiem co innego! Zobaczy [pani.
Popędzili z dużą szybkością, na jaką mógł sobie pozwolić kierowca jedynego samochodu na Matlock. Wąska, chrzęszcząca pod kołami droga prowadziła przez dżunglę, omijając wysokie wzgórze. Przecięli grzbiet wyspy i wyjechali na drugą drogę biegnącą wzdłuż półkolistej plaży nad płytką laguną. Rozbryzgi piany zdobiły rafę, ale woda w koralowej ramie lśniła jak gładkie srebrne lustro.
– Wyspa ma cztery mile szerokości i osiem długości – objaśnił przewodnik. – A to nasz sklep – rzekł z dumą, kiedy mijali biały budynek z głęboką werandą i wystawowymi oknami. – Mieszkam tu z żoną, która wcale się nie cieszy, że przyjechała do nas samotna kobieta. Powiada, że mógłbym dać się uwieść. Udobruchałem ją trochę przeznaczając dla pani najdalszy domek. Jedyna para, jaką gościmy, mieszka na drugim końcu wyspy. Może pani hasać nagusieńka, nikt pani nie zobaczy. Żona mnie z oka nie spuści, dopóki pani tu jest. Gdyby coś było potrzeba, wystarczy zadzwonić, zaraz przywiozę. Raz dziennie, przed zachodem, przyjdę upewnić się, czy wszystko w porządku.
Droga kończyła się przed parterowym domkiem przy odosobowej plaży, ujętej między dwie ostrogi wzgórza wbijające się w wodę. Dzięki własnej prądnicy na wyspie w domku było światło elektryczne i mała lodówka, a nawet radio i telefon. Była też bieżąca woda i słodka woda do kąpieli. Więcej wygód niż w Droghedzie czy Himmelhoch – pomyślała Meggie mile zdziwiona. Od razu widać, że goście przyjeżdżają głównie z Sydney i Melbourne i nie mogą się obejść bez zdobyczy cywilizacji.
Meggie rozpakowała się i obejrzała swoje królestwo. O ileż wygodniejsze było wielki łoże w zakątku dla zakochanych niż jej ślubne łóżko w Dunny. W lodówce i szafkach kuchennych znalazła zapasy żywności, a na stole kosz z owocami. Nic, tylko jeść i spać.
Przez pierwszy tydzień Meggie nie robiła nic innego, tylko jadła i spała. Nie przypuszczała, że aż tak jest wyczerpana klimatem Dungloe. Kładąc się do łóżka od razu zapadała w sen i przesypiała dziesięć, dwanaście godzin, a jedzenie smakowało jej jak niegdyś w Droghedzie. Wciąż jadła i jadła, nawet do kąpieli zabierała owoce mango, z których tak ciekł sok, że właściwie najwygodniej jadło się je w wodzie. Ponieważ mała plaża leżała w obrębie laguny, zatoczka była płytka i bez prądów. Meggie bardzo to odpowiadało, bo nie umiała pływać. Czując, że słona woda sama ją unosi, machała rękoma i nogami i cieszyła się kiedy udało jej się utrzymać kilkanaście sekund na powierzchni.
Brakowało jej właściwie tylko kogoś, kto by ją nauczył pływać. Poza tym cudownie jej było bez żadnego towarzystwa. Anne miała rację. To taka ulga pobyć trochę samej. Wcale nie czuła się samotna i po raz pierwszy od trzech lat nie tęskniła za Droghedą.
Za radą Roba przestała się ubierać. Z początku zachowywała się jak królik czujący zapach dingo – chowała się czym prędzej, ilekroć trzasnęła gałązka albo uderzył w ziemię spadający kokos. Po kilku dniach niezmąconej samotności nabrała przekonania, że nikt nie zakłóci jej spokoju. Nie było się kogo wstydzić. Spacerowała, leżała na piasku, pluskała się w ciepłej, słonej wodzie i czułą się oswobodzona, jakby ją wypuszczono z klatki na wolność.
Z dala od dominujących wpływów Fee, braci, Luke'a i życia, które nie szczędziło jej trudu, Meggie poznała prawdziwe wytchnienie. Myśli układały się w coraz to nowe wzory jak w kalejdoskopie. Nie zaprzątała jej uwagi żadna praca fizyczna, najskuteczniejsza blokada przeciw wysiłkowi umysłowemu. Mogła położyć się na piasku i zastanowić, kim właściwie jest Meggie Cleary, O'Neill? Czego pragnie? Po co znalazła się na świecie? Nie umiała, niestety, snuć takich rozważań, ale postanowiła spróbować.
Читать дальше