Meggie odłożyła list. A więc wie, wie! – pomyślała. – Nareszcie! Jak to przyjął? Czy bardzo się zasmucił? Dlaczego nakłonił ją do tego kroku? Nic na tym nie zyskała. Nie kochała Luke'a i wiedziała, że nigdy go nie pokocha. Był kimś zamiast, kimś, kto miał dać jej dzieci podobne do tych, jakie mogłaby mieć z Ralphem de Bricassart. O Boże, jak to się powikłało!
Arcybiskup di Contoni-Verchese wolał zatrzymać się w hotelu niż skorzystać z zaproszenia grekokatolików i gościny w ateńskim pałacu. Miał do wypełnienia delikatną i ważną misję. Pewne sprawy od dawna czekały na omówienie z dostojnikami Kościoła greckokatolickiego. Domyślał się, że ta dyplomatyczna misja jest sprawdzianem przed większymi zadaniami, jakie czekają go w Rzymie. Przydała się dobra znajomość greckiego, która przeważyła szalę na jego korzyść. Sprowadzono go aż z Australii, i to samolotem.
Nie do pomyślenia było, żeby wybrał się bez biskupa de Bricassart, który z czasem stał się jego prawą ręką. Niezwykły człowiek, istny Mazarin. Arcybiskup darzył o wiele większym podziwem kardynała Mazarina niż kardynała Richelieu, więc to porównanie było wielkim komplementem.
Wiatr przeczesywał siwiejące na skroniach włosy biskupa de Bricassart, który stojąc u stóp Partenonu spoglądał ponad białym miastem na odległe wzgórza i Morze Egejskie. Dopiero teraz, jedenaście tysięcy mil od Australii, potrafił myśleć spokojnie o Meggie. Jak mógł ją winić, skoro sam namawiał ją do wyjścia za mąż? Od razu zrozumiał, dlaczego zakazała rodzinie zawiadamiać go – nie chciała, żeby poznał jej męża. Wiedział, że zamierza osiąść w północnym Queenslandzie. To brzmiało jak nieodwołalny wyrok, że nigdy jej nie zobaczy.
Czy jesteś szczęśliwa, Meggie? – myślał. – Czy ten Luke O'Neille jest dla ciebie dobry? Czy go kochasz? Dlaczego właśnie jego wybrałaś? Czy dlatego, że go nie znałem? Chciałaś się zemścić, chciałaś, żebym cierpiał? Ale dlaczego nie masz dzieci? Co to za człowiek, który zostawia żonę u przyjaciół, a sam włóczy się po wybrzeżu? No tak, nic dziwnego, że nie masz dziecka. Meggie, dlaczego? Dlaczego wyszłaś za mąż za tego Luke'a O'Neilla?
Zszedł z Akropolu i spacerował ruchliwymi ulicami Aten zatrzymując się przy straganach. Kiedy wrócił do luksusowego hotelu na placu Omonia, arcybiskup di Contini-Verchese siedział przy oknie pogrążony w rozmyślaniach.
– W samą porę, Ralphie – powiedział obracając się z uśmiechem. – Chciałbym się pomodlić.
– Myślałem, że wszystko zostało już ustalone. Czyżby pojawiły się jakieś komplikacje?
– Nie, ale dostałem dziś list od kardynała Monteverdiego. Przekazuje w nim życzenie Jego Świątobliwości.
Biskup de Bricassart mimo woli zesztywniał i poczuł dziwne mrowienie koło uszu.
– Słucham uważnie, Wasza Miłość.
– Po skończeniu rozmów mam udać się do Rzymu i tam pozostać. Otrzymam z rąk Ojca Świętego kardynalski kapelusz.
– A co ze mną?
– Zostaniesz arcybiskupem i wrócisz do Australii na moje miejsce.
Ralph poczuł zamęt w głowie. Miał zostać wyniesiony do godności legata papieskiego, chociaż nie był Włochem! Niesłychane! A więc droga do tytułu kardynała otwarta!
– Najpierw przejdziesz odpowiednie przygotowanie w Rzymie. Potrwa to około pół roku. Przedstawię cię moim przyjaciołom, chciałbym, żeby cię poznali, bo nadejdzie czas, kiedy sprowadzę ciebie, Ralphie, do Watykanu.
– Nie wiem, jak mam dziękować! Waszej Miłości zawdzięczam ten wielki zaszczyt.
– Bogu dzięki jestem wystarczająco inteligentny żeby dostrzec zdolności, które należy wykorzystywać! A teraz uklęknijmy i módlmy się.
Różaniec i mszał leżał obok na stole. Biskup de Bricassart drżącą ręką sięgnął po różaniec i strącił mszał, który spadł na podłogę i się otworzył. Arcybiskup podniósł go i spojrzał z zaciekawieniem na zasuszoną różę między kartkami.
– Czy to pamiątka z domu rodzinnego? Może po matce?
Oczy, które potrafiły przejrzeć każdą nieszczerość, wpatrywały się w Ralpha. Nie zdążył zamaskować uczuć.
– Nie – odparł. – Nie chcę wspominać matki.
– Ten kwiat zapewne wiele znaczy dla ciebie, skoro tak troskliwie go przechowujesz. Czego jest znakiem?
– Miłości tak czystej jak miłość do Boga.
– Nie wątpię w to, bo cię znam, ale czy ta miłość nie zagraża twojej miłości do Kościoła?
– Nie. Wyrzekłem się jej dla Kościoła na zawsze. Ale nieraz klęczałem godzinami, żeby powstrzymać siebie i nie wrócić do niej.
– Nie odejdziesz, Ralphie, należysz do Kościoła. Masz prawdziwe powołanie. Teraz pomódlmy się razem, a ja będę zawsze pamiętał o twojej Róży w modlitwach. Podążamy do życia wiecznego i Pan zsyła na naszej drodze wiele cierpień. Każdy z nas musi nieść swój krzyż.
Pod koniec sierpnia Meggie dostała list od Luke'a. Zawiadamiał ją, że cierpi na chorobę Weila i leży w szpitalu w Townsille, ale niedługo już wyjdzie:.
„Nie musimy czekać do końca roku z wyjazdem na wakacje. Nie mogę wrócić do trzciny, dopóki nie odzyskam sił, a najlepiej mi zrobi porządny urlop. Przyjadę po ciebie za jakiś tydzień. Wybierzemy się na parę tygodni nad jezioro Eacham”.
Meggie nie mogła wprost uwierzyć, że nadarza się taka okazja. Miała przecież wątpliwości, czy jeszcze chce z nim być. Długo leczyła ból w duszy po przeżyciach w hotelu, ale tamto wspomnienie nie budziło już przerażenia, a lektury pomogły zrozumieć, że wiele zawiniła niewiedza i jej, i Luke'a. Dobry Boże – modliła się – sprawa, żebym na tych wakacjach zaszła w ciążę! Gdyby miała kogo otoczyć miłością, łatwiej byłoby jej żyć. Anne byłaby zachwycona, gdyby w domu pojawiło się dziecko. Luddie także. Oboje zapewniali Meggie o tym wiele razy i liczyli, że Luke zostanie kiedyś na tyle długo, żeby odmienić jej puste jałowe życie.
Kiedy podzieliła się z nimi nowiną, okazali wielką radość, wątpliwość chowając dla siebie.
– Głowę dam, że ten łajdak znajdzie jakąś wymówkę, żeby pojechać bez niej – powiedziała Anne do Luddiego, kiedy byli sami.
Luke przyjechał po Meggie z samego rana pożyczonym samochodem. Wychudzony, ze skórą pomarszczoną i pożółkłą. Wstrząśnięta jego wyglądem, Meggie podała walizkę i usiadła obok.
– Co to jest choroba Weila, Luke? Pisałeś, że to nic groźnego, a wyglądasz okropnie.
– To rodzaj żółtaczki, na którą prędzej czy później choruje każdy przy trzcinie. Roznoszą ją szczury, a my się zarażamy przez skaleczenie. Mam silny organizm, więc nie chorowałem tak ciężko jak wielu innych. W szpitalu powiedzieli, że raz-dwa wydobrzeję.
Samochód piął się skalistym wąwozem przez dżunglę. W jednym miejscu przeskakiwał ponad drogą wspaniały wodospad, który wpadał do huczącej w dole rzeki. Przejechali pod rozmigotanym łukiem wody. Robiło się coraz chłodniej. Meggie z przyjemnością oddychała świeżym powietrzem. Dżungla nachylała się ku nim nieprzebytą gęstwiną. Przesłaniały ją liany zwisające od czubów drzew niczym rzucona na las zasłona z zielonego aksamitu.
Jezioro Eacham na płaskowyżu Atherton leżało w dziewiczym otoczeniu. Przed zapadnięciem zmroku wyszli na werandę popatrzeć na spokojną toń. I na chmary wielkich nietoperzy owocowych, zwanych latającymi lisami, opadających na żerowiska. Zawsze ich wypatrywała z werandy w Himmelhoch. Były wyjątkowo płochliwe i łagodne, choć odstraszały niesamowitym wyglądem. Z zapartym tchem patrzyła, jak ciemnymi, pulsującymi falami suną przez gasnące niebo.
Читать дальше