Kłopot w tym, że nie starał się zrozumieć kobiecej natury ani jej odmiennych potrzeb. Ale mogło być gorzej. Mógł znaleźć jej pracę u koś znacznie mniej serdecznego i troskliwego niż Anne Mueller. W tym domu nie bała się żadnej krzywdy, tylko że to tak daleko od Droghedy!
Po zwiedzeniu całego domu stanęły na werandzie przed bawialnią oglądając widok na Himmelhoch. Wybujałe pióropusze trzciny, wymytej przez deszcz i lśniącej niespokojnie na wietrze, zieleniły się na dużych, ale nie tak nieogarnionych jak w Droghedzie polach. Pola opadały łagodnie do porośniętego dzikimi chaszczami brzegu szerokiej rzeki, o wiele szerszej niż Barwon. Za rzeką znów wznosiły się zjadliwie zieloną szachownicą, urozmaiconą szkarłatnymi odłogami, a u stóp góry uprawa ustępowała dżungli. Daleko za stożkiem samotnej góry, wyrastały inne szczyty niknące w liliowej mgiełce. Białe, skłębione obłoki płynęły po niebie bardziej błękitny niż nad Gilly.
– To góra Bartle Frere – powiedziała Anne. – Dwa tysiące jardów. Podobno sama cyna, ale dżungla uniemożliwia wydobycie.
Wiatr przynosił silny, mdlący zapach, od którego Meggie usiłowała uciec, jak tylko wysiadła z pociągu. Przypominał butwiejący odór, nieznośnie słodki, wszechobecny, nie malejący nawet przy silnym wietrze.
– To zapach melasy – wyjaśniała Anne zauważając rozdęte nozdrza Meggie. Zapaliła papierosa.
– Obrzydliwy.
– Wiem, dlatego palę. Ale można się trochę przyzwyczaić, chociaż nie tak jak do innych zapachów, które po pewnym czasie przestaje się czuć. Melasa jest z nami dzień i noc.
– A te budynki nad rzeką, z czarnymi kominami?
– To cukrownia. Przerabia trzcinę na surowy cukier. Pozostałe suche resztki to bagasa. Surowy cukier i bagasę wysyła się do Sydney do dalszej przeróbki. Tam wytwarzają syropy, biały i brązowy cukier, płynną glukozę. Z bagasy wyrabiają płyty pilśniowe. Nic się nie marnuje. Dlatego nawet w kryzysie uprawa trzciny cukrowej przynosi duże zyski.
Arne Swenson był tego samego wzrostu co Luke i też był przystojny: kędzierzawy blondyn o szwedzkich rysach, mocno opalony od pracy na słońcu. Bardzo przypominał Luke'a, co świadczyło o tym, że w żyłach Szkotów i Irlandczyków płynie sporo skandynawskiej krwi.
Luke, przebrany w szorty, bez koszuli, wsiadł z Arnem do starej, ledwo zipiącej ciężarówki i ruszyli do Goondi, gdzie pracowała brygada. Walizka i używany rower, który kupił, leżały z tyłu. Nie mógł się doczekać, kiedy weźmie się za robotę.
Ludzie Arnego żęli od świtu i nawet nie podnieśli głów, kiedy od strony kwater nadeszli Luke i Arne. Wszyscy ubrani byli w płócienne kapelusze, szorty, wełniane skarpety i solidne buty. Osobliwy widok pracujących przykuł uwagę Luke'a. Byli usmoleni od stóp do głów, a spływający pot pozostawiał w czarnym brudzie różowawe smugi.
– Najpierw przepalamy trzcinę – wyjaśnił Arne. Podniósł z ziemi dwa noże, jeden dla Luke'a, drugi dla siebie. – Nóż do trzciny – powiedział trzymając go od niechcenia. – Ciąć jest bardzo łatwo, jeżeli się wie jak. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokazał, jak to się robi, nie okazując przy tym wysiłku.
Luke popatrzył na groźne narzędzie, które trzymał w ręku, różniące się od jamajskiej maczety. Rozszerzające się w duży trójkąt ostrze miało na jednym końcu hak.
– Maczeta jest za mała do tutejszej trzciny – rzekł Arne po zakończonym pokazie. – Przekonasz się, że nie ma lepszego noża. Tylko musi być ostry. Powodzenia.
Ruszył na swoje stanowisko zostawiając Luke'a, który po chwili wahania zabrał się do pracy. Wkrótce zrozumiał, że to niewolniczy wysiłek. Jak strzyżenie owiec – pomyślał cierpko. Schylał się, siekał nożem, chwytał nieporęcznie wiąchą z ciężkim czubem, przesuwał uchwyt, ścinał liście, kładł na równy stos, podchodził do następnej kępy, schylał się, prostował, ciął, dokładał do stosu…
W trzcinie żyły szczury, podobne do nich jamaraje, węże, ropuchy, pająki, karaluchy, osy, pszczoły, muchy. Dlatego najpierw trzcinę podpalano. Każdy wolał się osmolić niż ciąć żywą, zieloną trzcinę. Mimo to ciągle coś kąsało, kłuło, raniło ręce. Nikt jednak nie nakładał rękawic. Zwalniały tempo, a poza tym były niemęskie.
O zachodzie Arne ogłosił fajrant i podszedł do Luke'a.
– Nieźle, bracie! – zawołała klepiąc go po ramieniu. – Pięć ton. Nieźle jak na pierwszy dzień!
Tropikalna noc zapadła tak szybko, że doszli do kwatery po ciemku, choć mieli blisko. Umyli się pod prysznicami we wspólnej łazience i przepasani ręcznikami wparadowali do blaszanego baraku, gdzie czekała na nich fura jedzenia. Każdy przez tydzień dyżurował w kuchni przygotowując, co najlepiej umiał. Rzucili się jak zgłodniałe wilki na steki i ziemniaki i podpłomyki, a potem sprzątnęli do ostatniego okruszka ciasto z dżemem.
Dwa rzędy żelaznych pryczy stały naprzeciw siebie pod ścianami. Wzdychając i klnąc siarczyście nadzy mężczyźni kładli się na zgrzebnych prześcieradłach, opuszczali moskitiery i natychmiast zasypiali, ledwie widoczni pod zwiewnymi namiotami.
Arne zatrzymał Luke'a, zanim się położył.
– Pokaż ręce – polecił. Obejrzał skaleczenia, pęcherze, ukłucia. – Zdezynfekuj, a potem nasmaruj maścią. Dobrze ci radzę, nacieraj co wieczór olejkiem kokosowym. Masz duże ręce, więc jeżeli grzbiet ci wytrzyma, będziesz dobry robotnikiem. Za tydzień się zahartujesz.
Luke czuł się jak z krzyża zdjęty, bolał go każdy mięsień. Kiedy namaścił i obandażował ręce, wyciągnął się na przydzielonej pryczy, ściągnął moskitierę i zamknął oczy. Gdyby przypuszczał, co go czeka, nie traciłby sił przy Meggie, która tutaj stała się jedynie wyblakłym, niepożądanym wspomnieniem. Wiedział, że nie da jej nic z siebie, dopóki tnie trzcinę.
Zgodnie z zapowiedzią, po tygodniu obolałość minęła i Luke wyrabiał wymagane minimum – osiem ton dziennie. Postanowił nawet prześcignąć Arnego. Chciał, żeby jemu przypadł największy udział w zyskach, bo może wtedy Arne wziąłby go na wspólnika. Najbardziej jednak marzył o tym, żeby być podziwianym i ubóstwianym tak jak Arne, najlepszy żeńca w Queenslandzie, a więc zapewne i na świecie. Kiedy w sobotę wieczorem szli do miasta, mężczyźni dopraszali się, żeby mu postawić rum albo piwo, a kobiety kręciły się koło niego jak kolibry. Obaj, Arne i Luke zaspokajali swą próżność chłonąc zachwyty kobiet, ale nic z tego nie wynikało, bo wszystkie siły oddawali trzcinie.
Luke znalazł w tej pracy bolesne piękno, jakiego szukał przez całe życie. Schylał się i prostował w rytualnym rytmie, czując, że bierze udział w misterium niepojętym dla zwykłego śmiertelnika. Arne powiedział mu kiedyś, obserwując go przy pracy, że jeśli ją dobrze wykona, może się uważać za wybrańca należącego do robotniczej elity. Może chodzić z dumnie uniesioną głową, wiedząc, że mało kto wytrzyma choćby dzień na trzcinowym polu. Może się uważać za równego angielskiemu królowi, który podziwiałby go, gdyby znał. Może patrzeć z politowaniem na doktorów, prawników, gryzipiórków i plantatorów. Ciąć trzcinę w zachłannym tempie białego człowieka – to najtrudniejszy fach.
Luke siadał czasem na pryczy, czuł nabrzmiałe żylaste mięśnie, oglądał blizny na stwardniałych dłoniach, opalone silne nogi i uśmiechał się. Ten, kto wytrzymywał taką pracę i w dodatku ją lubił, był prawdziwym mężczyzną.
Meggie zobaczyła Luke'a dopiero po czterech tygodniach. Co niedziela pudrowała nos, wkładała jedwabną sukienkę i czekała na męża, ale on się nie zjawiał. Muellerowie nic nie mówili patrząc, jak jej ożywienie gaśnie z końcem dnia, kiedy mrok zapadał jak kurtyna, zakrywając jasno oświetloną pustą scenę. Właściwie nie pragnęła go, ale przecież należał do niej lub, jak kto woli, ona należała do niego. Kiedy wyobraziła sobie, że o niej nie pamięta, podczas gdy ona całymi dniami i tygodniami myślała o nim, przepełniała ją bezsilna złość, gorycz upokorzenia i smutek. Ze wstrętem wspominała dwie noce w hotelu, ale wtedy była dla niego najważniejsza. Teraz żałowała, że nie ugryzła się w język zamiast krzyczeć. No tak, wszystko przez to. Miał jej dość, zepsuła mu przyjemność. Przedtem jego obojętność na jej cierpienie zgniewała ją, teraz winiła samą siebie.
Читать дальше