Dał się poznać w Queeslandzie Zachodnim jako dobry pracownik, więc chętnie przyjęto go na nauczenie. Był silny, wytrzymały, zręczny, miał dobrze skoordynowane ruchy, mógł więc zostać postrzygaczem-piorunem. Wkrótce Luke strzygł powyżej dwustu sztuk dziennie, sześć dni w tygodniu, biorąc funta za sto sztuk, a dokonywał tego wąską maszynką do strzyżenia, przypominającą jaszczurkę boggi, od której wzięła nazwę. W Australii nie wolno było używać nowozelandzkich maszynek z szerokimi grzebieniami i ostrzami, choć strzygło się nimi dwa razy szybciej.
To była ciężka harówka. Nachylając się nad owcą, którą przytrzymywał kolanami, przeciągał maszynką przez całą długość tułowia, uwalniając wełnę w jednym kawałku tak, żeby nie trzeba było poprawiać i żeby zadowolić szefa, który dopadał postrzygacza, jeżeli ten nie przestrzegał wyśrubowanych norm. Nie przeszkadzał mu upał, pot i pragnienie zmuszające do wypijania trzech galonów wody dziennie, nie zwracał nawet uwagi na uprzykrzone muchy, do których przywykł od urodzenia. Nie przeszkadzały mu też owce, które śniły się postrzygaczom po nocach – nierówne, mokre, przerośnięte, brudne i zapaskudzone przez muchy – same merynosy, obrośnięte wełną od kopyt po nos, z delikatną, fałdzistą skórą, przesuwającą się jak śliski papier.
Nie, sama praca nie mierziła Luke'a, bo im ciężej pracował, tym lepiej się czuł, drażnił go hałas, smród, przebywanie w zamkniętym pomieszczeniu. Nigdzie na świecie nie znalazłoby się drugiego tak piekielnego miejsca jak szopa do strzyżenia. Postanowił więc, że zostanie szefem który przechadza się koło zgarbionych postrzygaczy i patrzy na runo, ścinane płynnymi, bezbłędnymi ruchami.
Na krześle wyplatanym siedzi sobie z boku
Szef rozparty wygodnie, wszystkich ma na oku.
Tak głosiła stara śpiewka postrzygaczy i kimś takim zapragnął zostać Luke O'Neill. Szefem, panem całą gębą, hodowcą, osadnikiem. Nie dla niego ciągłe schylanie się, wydłużone po latach pracy ręce. Chciał pracować na otwartej przestrzeni i patrzeć, jak rośnie majątek. W szopie mogłaby go zatrzymać jedynie perspektywa zostania postrzygaczem-burzą, jednym z garstki ludzi strzyżących powyżej trzystu merynosów dziennie zgodnie z normą i przy użyciu wąskiej maszynki. Zbijali oni fortunę przyjmując zakłady. Niestety, był odrobinę za wysoki, a te kilka sekund różnicy przy schylaniu się i odchylaniu decydowało o różnicy między piorunem a burzą.
Przyszedł mu do głowy inny sposób osiągnięcia wymarzonego celu: odkrył, że podoba się kobietom. Pierwszą próbę przeprowadził podając się za pastucha w Gnarlundze, gdzie dziedziczką farmy była dość młoda i ładna panna. Pech chciał, że ostatecznie wybrała słynącego z dziwactw parobka z Anglii. Z Gnarlungi przeniósł się do Bingelly, gdzie znalazł pracę jako ujeżdżacz koni, a upatrzył tam sobie niemłodą i nieładną córkę prowadzącą gospodarstwo wraz z owdowiałym ojcem. Biedna Dot, prawie ją zdobył, w końcu jednak spełniła życzenie ojca i wyszła za żwawego sześćdziesięciolatka, właściciela sąsiedniej posiadłości.
Te dwie próby zabrały mu przeszło trzy lata życia, uznał więc, że dwadzieścia miesięcy na dziedziczkę to za długo i za nudno. Wolał wyruszyć w podróż i spenetrować znacznie większy obszar w poszukiwaniu odpowiedniej kandydatki. Czuł się jak w siódmy niebie pędząc po szlakach Queenslandu Zachodniego – wzdłuż rzek Cooper, Diamantina, Barcoo i Bulloo-Overflow niknących w górnym zachodnim rogu Nowej Południowej Walii. Miał trzydzieści lat i zdawał sobie sprawę, że czas najwyższy znaleźć gęś, która zniesie przynajmniej kawałek złotego jajka.
Wszyscy słyszeli o Droghedzie, ale Luke szczególnie pilnie nadstawiał uszu, kiedy dowiedział się, że w rodzinie jest jedyna córka. Wiadomo było, że nie odziedziczy posiadłości, ale może otrzymałaby w wianie skromne sto tysięcy akrów koło Kynuny albo Winton. Okolice Gilly, choć ładne, wydawały mu się zbyt zalesione. Tęsknił za trawiastym bezkresem dalekiego Queenslandu Zachodniego, gdzie drzewa pozostawały tylko we wspomnieniach pochodzących gdzieś ze wschodu. Rosła tam trawa, trawa i jeszcze raz trawa, bez początku i bez końca, ale owce hodowano w takiej liczbie, żeby na jedną przypadało co najmniej dziesięć akrów. Bo czasami zamiast trawy rozpościerała się popękana, dysząca czarna pustynia. Trawa, słońce, upał i muchy. Każdemu odpowiada inny raj, a taki wybrał dla siebie Luke O'Neill.
Pociągnął za język Jimmy'ego Stronga, pośrednika handlowego, który przywiózł go na miejsce, i gorzko się rozczarował na wieść, że Drogheda należy do Kościoła. Wiedział już, jak rzadko trafiają się samotne dziedziczki majątków, ale kiedy Jimmy Strong dodał, że jedyna córka dysponuje niezłą sumką w banku i ma wielu kochających braci, postanowił nie odstępować od swoich zamiarów.
Luke od dawna postawił sobie za cel zdobycie stu tysięcy akrów koło Kynuy albo Winton i dążył do tego celu z niezłomnym uporem, ale najbliższa jego sercu była żywa gotówka, a nie to, co mógłby za nią kupić. Rozpalała go nie tyle perspektywa posiadania ziemi i płynące stąd znaczenie, ile rosnące rządki schludnych cyferek na jego koncie w banku. To nie Gnarlunga czy Bingelly budziły w nim pożądanie, lecz ich wartość wyrażona w gotówce. Człowiek, który pragnąłby zostać panem na swoich włościach, nie zainteresowałby się nie posiadającą ziemi Meggie Cleary. Nie sprawiałaby mu też takiej przyjemności jak Luke'owi O'Neill ciężka praca fizyczna.
Zabawa w sali Świętego Krzyża w Gilly była trzynastą, na którą Luke zabrał Maggie w ciągu ostatnich tygodni. Jak się o nich dowiadywał i wycyganiał zaproszenia, tego Meggie w swojej naiwności nie odgadła, ale co sobota prosił Boba o klucz do rollsa i wiózł ją nawet sto pięćdziesiąt mil od Droghedy.
Kiedy stanęła koło płotu, patrząc na bezksiężycowy pejzaż, zachrupała pod jej stopami zmarzlina. Nadchodziła zima. Luke otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie.
– Zimno ci – powiedział. – Jedźmy już.
– Nie, teraz mi lepiej, rozgrzewam się – odparła szeptem.
Coś się w nim zmieniło, jakby inaczej trzymał zarzuconą niedbale na jej plecy rękę. Tak miło było oprzeć się o niego, chłonąć ciepło promieniujące z drugiego ciała. Nawet przez sweterek wyczuwała pieszczące krążenie ręki masującej ją delikatnie, niepewnie. Gdyby oznajmiła, że jest jej zimno, przestałby; nie odzywając się, dawała mu milczącą zgodę na to, co robił. Tak mocno pragnęła zasmakować miłości. On jeden poza Ralphem ją interesował, czemu więc nie miałaby się przekonać, jak całuje? Żeby tylko były to inne pocałunki! Nie takie jak Ralpha!
Biorąc jej milczenie za aprobatę, Luke oparł drugą rękę na jej ramieniu, obrócił ku sobie i nachylił głowę. A więc to tak się czuje czyjeś usta? Uścisk i nic więcej! Jak mu okazać zadowolenie? Poruszyła wargami i natychmiast tego pożałowała. Napór wzrósł. Luke zmusił ją do otwarcia ust i końcem języka objechał ich wnętrze. Obrzydliwość. Dlaczego zupełnie inaczej przeżywała pocałunki Ralpha? Nie czuła wtedy lekkich mdłości. Otwierała się jak szkatułka, w której znajoma dłoń poruszy sekretną sprężynę. Co on robi? – pomyślała. – Czemu dygocze, przywieram do niego, choć chciałabym się odsunąć?
Luke odkrył czułe miejsce u boku Meggie i naciskał je palcami, ale nie wykazywał szczególnego entuzjazmu. Przerwał pocałunek i przylgnął wargami do jej szyi. To bardziej jej odpowiadało. Objęła go z krótkim westchnieniem, ale kiedy zsunął usta niżej, usiłując jednocześnie obnażyć jej ramię, odepchnęła go mocno.
Читать дальше