– Mary, nie martw się, proszę. To jakaś twoja fantazja, ot i tyle. Rano będziesz się z tego śmiać.
– Nie doczekam rana. Umrę dziś w nocy. Nie jestem taka słaba, żeby czekać na przyjemność ponownego widzenia się z tobą. Jakie marne zakończenie! Teraz idę się położyć. Pomożesz im wejść na górę?
Nie wierzył w to, co mówi, ale widział, że nie ma sensu się z nią spierać, bo nie była w nastroju, w którym żartami można by jej cokolwiek wyperswadować. Jedynie Bóg decyduje o tym, kiedy człowiek ma umrzeć, chyba że, korzystając z danej przez Niego wolnej chwili, sam odbierze sobie życie. A powiedziała przecież, że tego nie zrobi. Pomógł jej wejść po schodach, a kiedy zasapana zatrzymała się na górze, ujął obie jej dłonie, żeby je ucałować. Cofnęła ręce.
– Nie, nie dzisiaj. Pocałuj mnie w usta, Ralphie! Pocałuj mnie w usta, jakbyśmy byli kochankami!
W jasnym świetle żyrandola, na którym z okazji przyjęcia płonęło czterysta woskowych świec, dostrzegła na jego twarzy obrzydzenie, instynktowne wzdrygnięcie się. Chciała umrzeć w tej chwili, tak bardzo chciała umrzeć.
– Mary, jestem księdzem! Nie mogę!
Wybuchnęła piskliwym, niesamowitym śmiechem.
– Och, Ralphie, ależ z ciebie łgarz! Załgany mężczyzna, załgany ksiądz! I pomyśleć, że kiedyś zaproponowałeś mi lekkomyślnie, że będziesz się ze mną kochał! Taki byłeś pewien, że odmówię? Jakże żałuję, że to zrobiłam! Oddałabym duszę za to, żeby popatrzeć, jak się wykręcasz, gdyby wróciła tamta noc. Łgarz, blagier, oszust! Oto kim jesteś, Ralphie! Impotentem, bezużytecznym łgarzem! Bezużytecznym mężczyzną, bezużytecznym księdzem! Nie sądzę, żeby ci się podniósł i stał nawet dla samej Najświętszej Panny! Udała ci się kiedyś taka sztuka, Ralphie de Bricassart? Łgarz!
Daleko jeszcze było do świtu, niebo nawet nie pojaśniało. Miękkie, gęste i upalne ciemności okrywały Droghedę. Rozbawieni goście hałasowali na potęgę; gdyby mieszkali w pobliżu jacyś sąsiedzi, już dawno by wezwali policję. Na werandzie ktoś obficie i obrzydliwie wymiotował, a pod strzępiastym mirtem zwarły się w uścisku jakieś dwie postacie. Ksiądz Ralph ominął wymiotującego i zakochaną parę i szedł bezszelestnie po sprężystym trawniku z taką udręką w sercu, że nie wiedział ani nie dbał o to, dokąd zmierza. Chciał jedynie znaleźć się jak najdalej od niej, od tej straszliwej pajęczycy, przekonanej, że snuje swój śmiertelny kokon w tę czarowną noc. O tak wczesnej godzinie skwar nie męczył; powietrze drgało ledwie wyczuwalnie, boronia i róże wydzielały omdlewające wonie, panował niebiański spokój, nie znany nigdzie poza strefą podzwrotnikową i zwrotnikową. O Boże, czuć, że się żyje, czuć, że się naprawdę żyje! Wziąć w objęcia tę noc i wszystko, co żyje, być wolnym!
Zatrzymał się na końcu trawnika i spojrzał w niebo, jakby instynktownie szukał Boga między mrugającymi punkcikami czystego, nieziemskiego świata. Co znaczy niebo nocą? – zapytał sam siebie. – Czy spod uniesionej niebieskiej pokrywki dnia widać wieczność? Nic oprócz widoku rozsianych na niebie gwiazd nie może przekonać człowieka o istnieniu Boga i nieskończoności.
Oczywiście Mary ma rację. Jestem łgarzem, oszustem. Ani księdzem, ani mężczyzną. Jedynie kimś, kto pragnąłby wiedzieć, jak być jednym i drugim. Nie! Nie jednym i drugim! Ksiądz i mężczyzna nie mogą współistnieć – być mężczyzną znaczy nie być księdzem. Czemuż uwiązłem w jej sieci? Jej trucizna ma wielką moc, może większą, niż mi się wydaje. Co jest w tym liście? Mary, jak zwykle, gra ze mną! Ile ona wie, czego się domyśla? Co tu można wiedzieć, czego się domyślać? Jest tylko pustka i samotność. Wątpliwości i ból. Nieodłączny ból. A jednak mylisz się, Mary. Stanie i, jeśli zechcę. Tylko że ja nie chcę, całymi latami udowadniałem sobie, że mogę nad tym zapanować, ujarzmić, podporządkować sobie. Bo jeśli staje, to mężczyźnie, a ja jestem księdzem.
Ktoś płakał na cmentarzu. Meggie, bo któż inny. Nikomu prócz niej do głowy by to nie przyszło. Uniósł sutannę i zrobił krok przez żelazne ogrodzenie, czując, że spotkanie z Meggie tej nocy jest nieuchronne. Jeżeli stawił czoło jednej kobiecie swojego życia, musi też zająć się drugą. Powracał żartobliwy dystans, nie mogła go na dłużej tego pozbawić, stara jędza. Złośliwa stara jędza! Niech Bóg ją skarze!
– Kochana Meggie, nie płacz! – powiedział siadając koło niej na wilgotnej od rosy trawie. – Założę się, że nie masz nawet porządnej chusteczki. Tak to jest z kobietami. Proszę, we moją i osusz łzy jak grzeczna dziewczynka.
Posłusznie wzięła chusteczkę.
– Nie przebrałaś się nawet. Siedzisz tu w swojej ślicznej sukni od północy?
– Tak.
– Czy Bob i Jack wiedzą, gdzie jesteś?
– Powiedziałam im, że idę spać.
– Co się stało, Meggie?
– Nie rozmawiałeś dziś wcale ze mną!
– A! Tak właśnie myślałem. Meggie, spójrz na mnie!
Daleko na wschodzie niebo połyskiwało perłowo, pierzchał głęboki mrok i koguty wydzierały się witając pierwszy brzask. Widział więc, że nawet długi płacz nie zatarł blasku jej pięknych oczu.
– Meggie, byłaś dziś zdecydowanie najładniejszą panną na balu, a wszyscy wiedzą, że przyjeżdżam do Droghedy częściej, niż potrzeba. Jestem kapłanem, a zatem powinienem być poza wszelkimi podejrzeniami, trochę jak żona Cezara, ale niestety ludzie snują różne domysły. Jak na księdza, jestem jeszcze młody i niebrzydki. – Urwał wyobrażając sobie, jak zareagowałaby na to oględne sformułowanie Mary Carson, i zaśmiał się bezdźwięcznie. – Gdybym poświęcił ci choć krztynę uwagi, rozniosłoby się to po Gilly lotem błyskawicy. Rozdzwoniłyby się wszystkie telefony w okolicy. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?
Potrząsnęła głową, krótkie loki jaśniały coraz mocniej w świetle zbliżającego się poranka.
– Jesteś jeszcze młoda i nie masz doświadczenia, ale musisz zdobywać wiedzę o życiu, a tak się zawsze składa, że to ja jestem twoim nauczycielem, prawda? Chciałem powiedzieć, że ludzie mówiliby, że interesuję się tobą jako mężczyzna.
– Ależ to okropne!
– Prawda? – Uśmiechnął się. – Ale tak właśnie ludzie by mówili, zapewniam cię. Widzisz, Meggie, nie jesteś już dzieckiem, jesteś młodą panną. Nie nauczyłaś się jeszcze ukrywać uczuć, jakimi mnie darzysz, dlatego gdybym zaczął z tobą rozmawiać na oczach wszystkich ludzi, patrzyłabyś na mnie w sposób, który zostałby opacznie zrozumiany.
Spoglądała na niego dziwnym wzrokiem, raptem tak zmroczniałym, jakby ktoś zatrzasnął okiennice, a potem odwróciła szybko głowę.
– Tak, rozumiem. Byłam niemądra, że tego nie pojęłam.
– Nie uważasz, że pora iść do domu? Na pewno wszyscy będą dłużej spać, a jeżeli ktoś się obudzi o zwykłej porze, będzie z tobą krucho. I nie możesz nikomu powiedzieć, że byłaś ze mną, Meggie, nawet komuś z rodziny.
Wstała i popatrzyła na niego z góry.
– Idę. Chciałabym, żeby lepiej księdza znali, nie myśleliby wtedy takich rzeczy. Bo ksiądz nie ma w sobie tego, prawda?
To go zabolało, zraniło tak dotkliwie, jak nie zraniło okrutne urąganie Mary Carson.
– Tak, Meggie, masz rację. Nie mam tego w sobie. – Poderwał się z ziemi gorzkim uśmiechem. – Zdziwiłabyś się, gdybym powiedział, że chciałbym to mieć w sobie? – Przyłożył dłoń do czoła. – Nie, wcale tego nie pragnę! Idź do domu, Meggie, idź do domu.
– Dobranoc – powiedziała ze smutkiem.
Читать дальше