Frank obrócił się najpierw do matki, czarne i szare oczy porozumiały się jak zwykle bez słów, wyrażając tę samą ponurą gorycz. Paddy smagnął syna potępiającym spojrzeniem bezlitosnych niebieskich oczu, jakby chciał powiedzieć, że tego się właśnie po nim spodziewał, a Frank opuszczając powieki uznał prawo ojca do gniewu. Od tego dnia Paddy nie odzywał się do syna, chyba że wymagała tego uprzejmość na co dzień. Jednak najtrudniej było Frankowi spojrzeć w oczy rodzeństwu, czuł się zawstydzony i zakłopotany, niczym promienisty ptak, któremu nie było dane wznieść się w przestworza, sprowadzony do gniazda z podciętymi skrzydłami, pieśnią zduszoną w gardle.
Meggie odczekała, aż Fee skończy wieczorny obchód, po czym wydostała się przez otwarte okno i pobiegła przez podwórze. Wiedziała, gdzie znajdzie Franka: na sianie w stodole, bezpiecznie ukrytego przed ojcem i ciekawskimi spojrzeniami.
– Frank, Frank, gdzie jesteś? – zapytała głośnym szeptem, wsuwając się do stodoły pogrążonej w zastygłym mroku, czujnie jak zwierzę wymacując przed sobą drogę palcami stóp.
– Tutaj, Meggie – odpowiedział jej zmęczony głos całkiem niepodobny do głosy Franka, bezbarwny, martwy.
Po omacku doszła tam, gdzie leżał wyciągnięty na sianie, i przytuliła się do niego, obejmując go rączkami.
– Och, Frank, tak się cieszę, że wróciłeś – powiedziała.
Jęknął, zsunął się z siana, aż znalazł się niżej od niej, i przyłożył głowę do jej drobnego ciała. Meggi mrucząc pocieszająco, wbiła palce w jego gęste proste włosy. Nie widział jej w ciemnościach, ale wyczuwał płynące od niej współczucie tak silne, że zupełnie się rozkleił. Zaczął płakać wijąc się z bólu i mocząc łzami jej nocną koszulę. Meggie nie płakała. W młodziutkiej duszy znalazła dość kobiecej dojrzałości, żeby poczuć nieodpartą, przeszywającą radość, że jest komuś potrzebna. Siedziała kołysząc głową Franka w przód i w tył, w przód i w tył, aż jego smutek rozpłynął się w pustce.
CZĘŚĆ DRUGA: RALPH 1921-1928
Droga do Droghedy nie budzi we mnie żadnych wspomnień z czasów młodości – myślał ksiądz Ralph de Bricassart przymykając oczy rażone blaskiem. Prowadził nowego daimlera, który podskakiwał na wyżłobionych wśród wysokiej srebrzystej trawy koleinach. To nie Irlandia, piękna, zielona, zasnuta mgłą. A Drogheda? Ani to pole walki, ani wysokie stanowisko i władza. Czy aby na pewno? Z właściwym sobie poczuciem humoru wyczarował obraz Cromwella w spódnicy, czyli Mary Carson okazującej w sobie tylko właściwy sposób władczą złośliwość. Porównanie bynajmniej nie przesadzone; pani Carson dysponowała taką władzą i sprawowała rządy nad tyloma ludźmi co możny władca za dawnych czasów.
W bukszpanowo-eukaliptusowym lasku wyrosła ostatnia brama. Samochód zadygotał i stanął. Wciskając na głowę dla osłony przed słońcem wyświechtany szary kapelusz, ksiądz Ralph wysiadł, podszedł do rygla, odsunął go i znużonym, a zarazem zniecierpliwionym gestem otworzył szeroko bramę.
Między plebanią w Gallanbone a dworem w Droghedzie znajdowało się dwadzieścia siedem bram i tyleż razy trzeba było się zatrzymywać, wysiąść z samochodu, otworzyć bramę, wsiąść do samochodu, przejechać na drugą stronę, zatrzymać się, wysiąść, potem zamknąć bramę, potem znów wsiąść do samochodu i jechać do następnej. Wielokroć kusiło go, żeby zaniedbać przynajmniej połowu rytuału, popędzić drogą zostawiając za sobą otwarte bramy jak rozdziawione gęby – ale nawet budzący nabożną cześć stan duchowny nie powstrzymałby właścicieli bram przed wysmarowaniem go smołą i wytarzaniem w pieprzu za taki czyn. Żałował, że konie nie są równie szybkie i sprawne jak samochody, bo dosiadając konia można było z siodła otwierać i zamykać bramy.
– Nic na tym świecie nie jest bez wady – powiedział poklepując deskę rozdzielczą nowego daimlera i ruszył w drogę, zostawiając za sobą porządnie zaryglowaną bramę. Miał jeszcze do pokonania ostatnią milę trawiastego, nie urozmaiconego drzewami pola domowego.
Nawet na Irlandczyku, który widział niejeden zamek i pałac, ten australijski dwór robił duże wrażenie. Drogheda, najstarszy i największy majątek w okolicy, została wyposażona przez ostatniego, zwariowanego na jej punkcie właściciela w odpowiednią rezydencję. Piętrowy dom, zbudowany z bloków jasnożółtego piaskowca wykutych ręcznie w kamieniołomach pięćset mil na wschód od Droghedy, utrzymany był w surowym neoklasycznym stylu. Cały parter okalała szeroka weranda z metalowymi słupkami. Czarne drewniane okiennice nie tylko dodawały urody dużym witrażowym oknom, ale służyły również do celów praktycznych: w czasie letnich upałów zamykano je, żeby utrzymać chłód we wnętrzach.
Wprawdzie o tej porze roku, jesienią, zieleniły się cienkie pnącza, ale na wiosnę glicynia, którą zasadzono przed pięćdziesięciu laty, w dniu skończenia budowy rezydencji, obsypywała się fioletowymi kiściami kwiecia, zarastając ściany domu i dach werandy. Wokół rozpościerało się kilka akrów francuskiego ogrodu, w którym kwitły jeszcze róże, laki, dalie i nagietki. Kępa wspaniałych eukaliptusów o białawych pniach i wąskich liściach kołyszących się z wiatrem na wysokości przeszło dwudziestu jardów nad ziemią, osłaniała dom przed bezlitosnym słońcem; na ich gałęziach oplecionych przez pnącza bugenwilli, czerwieniły się krwiste girlandy. Nawet niezbędne na prowincji monstrualne zbiorniki na wodę okrywał gruby płaszcz tutejszych odpornych winorośli, róż i glicynii, dzięki czemu nabierały one dekoracyjnego charakteru. Nieżyjący Michael Carson darzył Droghedę tak wielką miłością, że nie żałował pieniędzy na zbiorniki wodne. Krążyła pogłoska, że Drogheda mogłaby sobie pozwolić na utrzymanie zielonych trawników i kwitnących rabatek nawet przez dziesięć bezdeszczowych lat.
Przybysz zbliżający się przez pole domowe kierował wzrok najpierw na rezydencję wraz z eukaliptusami, ale potem dostrzegał inne parterowe budynki z żółtego piaskowca w głębi i po bokach, połączone z centralną budowlą krytymi chodnikami, które niknęło pod gęstwiną pnączy. Polna droga przechodziła w szeroki, wysypany żwirem podjazd, który prowadził łukiem do placyku z boku dużego domu, a stamtąd dalej, niknąc z oczu, na jego tyły, gdzie mieściło się właściwe gospodarstwo: zagrody dla bydła, szopa do strzyżenia owiec, stodoły. Ksiądz Ralph, choć nie przyznawał się do tego wolał sumaki ocieniające zabudowania gospodarskie i w to wszystko, co się wokół nich działo, iż gładkopienne eukaliptusy koło rezydencji. Sumaki i ich liście, nieruchawe jasnozielone parasole, pod którymi huczały pszczoły, stanowiły odpowiednie roślinne uzupełnienie farmy na prowincji.
Kiedy ksiądz Ralph parkował samochód, a potem szedł przez trawnik, na werandzie od frontu czekała, tonąc w uśmiechach, piegowata pokojówka.
– Dzień dobry, Minnie – przywitał ją.
– Ach, to prawdziwe szczęście widzieć księdza w tak cudny poranek – powiedziała z silnym irlandzkim akcentem, jedną ręką przytrzymując drzwi, a drugą wyciągając po wysłużony, nie pasujący do duchownego kapelusz.
W słabo oświetlonym holu o marmurowej posadzce, w którym znajdowały się szerokie schody o mosiężnych poręczach, ksiądz Ralph przystanął i dopiero kiedy Minnie skinęła głową, wszedł do salonu.
Mary Carson siedziała w fotelu przy otwartym oknie wysokim na pięć jardów od podłogi do sufitu, nie zwracając uwagi na napływające do środka zimne powietrze. Bujne rude włosy nie straciły prawie wcale żywego odcienia z czasów młodości. Wprawdzie z wiekiem jej piegowatą cerę zabarwiły plamy, ale jak na kobietę sześćdziesięcio-pięcioletnią miała niewiele zmarszczek, raczej delikatną siateczkę uwydatniającą skośne poduszeczki, co przypominało pikowaną narzutę na łóżko. Na jej krnąbrny charakter wskazywały jedynie dwie głębokie bruzdy, które biegły po obu stronach rzymskiego nosa i ściągały w dół kąciki ust, oraz zimne spojrzenie bladoniebieskich oczu.
Читать дальше