– Może uda nam się namówić profesora do współpracy – wyraziła nadzieję baronowa von Steiner.
– Do współpracy? Nie sądzę, by profesor był jednym z naszych – odezwał się adwokat Saint-Martin. – Skłonny jestem raczej sądzić, że byłby przeszkodą…
– Nie bardzo rozumiem… – zaczął Ferdinand.
– Drogi profesorze, należymy do pewnego… towarzystwa kulturalnego. Próbujemy odkryć tajemnicę katarów i w miarę możliwości odnaleźć Graala. Pan nie wierzy co prawda w jego istnienie, jednak wielu pańskich kolegów po fachu jest innego zdania…
– Żaden szanujący się naukowiec nie wierzy w istnienie Graala – uciął Ferdinand, przerywając wywód hrabiego von Steinera.
– Pan wierzy tylko w to, co pan widzi – stwierdził hrabia.
– Jestem uczonym, mój oręż to wiedza i rozum.
– Czy wierzy pan przynajmniej w Boga, profesorze? – zagadnęła hrabina von Trotta.
– To samo pytanie, moim zdaniem niestosowne, zadano mi przed kilkoma dniami. Moje poglądy religijne są moją osobistą sprawą i nijak się nie mają do mojej pracy naukowej.
– Nie męczmy profesora – próbował ratować sytuację hrabia d’Amis. – Pięknie, nie powiem, próbujemy go zwerbować dla sprawy… Lepiej wypijmy za to, by nasze spotkanie stało się zalążkiem owocnej przyjaźni i współpracy. Wszystkich nas interesuje prawda, właśnie jej szukamy. Profesorze, przyłączy się pan do ekipy, jaką tworzę w celu poszukiwania prawdy o kataryzmie?
– Proszę mi wybaczyć, hrabio, ale nie trzeba szukać czegoś, co już dawno zostało ujawnione. Mówiłem panu, że drażnią mnie wszelkie nierealne hipotezy dotyczące katarów. To absurd, z którym nie chcę mieć nic wspólnego.
– Proponuję panu kierowanie naszym zespołem… Będziemy szukali tam, gdzie pan nam wskaże – nalegał hrabia.
– Sęk w tym, że nie ma czego szukać. Co najwyżej natrafimy na jakiś zapomniany dokument inkwizycji lub świadectwo równie piękne, jak to zachowane w pańskim archiwum rodzinnym, lecz nic poza tym. Graal nie istnieje.
– Twierdzi pan, że nie istnieje święty kielich? – dopytywał się adwokat Saint-Martin.
– Tak właśnie twierdzę. Naprawdę wierzy pan, że kielich, z którego Jezus pił wino wraz z uczniami, przetrwał dwa tysiące lat? Czyżby jeden z apostołów wsunął go za pazuchę z myślą o potomności?
– Pan w nic nie wierzy! – wykrzyknęła baronowa von Steiner. – Przecież to oczywiste, że Graal nie jest kielichem, alej czymś… czymś więcej, czymś, co może przywracać zdrowie i daje swemu właścicielowi nieograniczoną władzę.
– Łaskawa pani, ja nie mylę wiary z przesądami.
– Dobrze, a skarb katarów? Co według pana się na niego składało? – zapytał adwokat Saint-Martin.
– Złoto, srebro, monety, trochę kosztowności i… nic więcej. Po prostu rzeczy, które damy i rycerze przekazali w darze Kościołowi Dobrych Chrześcijan. Nie szukajcie talizmanu, bo nie istnieje.
– Mimo wszystko chcielibyśmy na pana liczyć – nie rezygnował hrabia.
– Przykro mi, jestem zajęty.
Zapanowała krepująca cisza. David patrzył na ojca z podziwem. Nigdy dotąd nie widział, by z taką stanowczością narzucał swój naukowy autorytet. Był pod wrażeniem jego odwagi okazanej w tak stresującej sytuacji i wobec tej bandy dziwaków.
– Co pan sądzi, profesorze, o wydarzeniach w Niemczech? – zapytała baronowa von Steiner, próbując skierować rozmowę na inne tory.
– Martwią mnie, nawet bardzo. Myślę, że Adolf Hitler stanie się zmorą nie tylko Niemiec, ale całej Europy.
– Nie podziela pan filozofii naszej rewolucji? – dopytywała się baronowa.
– Pani rewolucji? Trudno mi sobie panią wyobrazić w roli rewolucjonistki.
– Niech pan nie będzie niemądry! – obruszyła się baronowa. – Hitler zmienia oblicze Niemiec, zmieni również oblicze świata. Francja będzie musiała pogodzić się z wyższością jego ideologii.
– Zapewniam panią, baronowo, że rzesze osób myślących podobnie jak ja zrobią wszystko, byle tylko ideologia pani Fuhrera nie wydostała się poza granice Niemiec.
– Na Boga, nie mówmy o polityce – hrabia d’Amis próbował zażegnać niebezpieczeństwo. – Interesuje nas historia i dlatego zabiegam o pomoc profesora. Powinien pan wiedzieć, panie profesorze, że mój serdeczny przyjaciel, profesor Marbung, przedstawił władzom swej berlińskiej uczelni moją propozycję powołania zespołu naukowego, który zgłębiłby całą prawdę o państwie katarów, i ponoć pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Ja również jestem gorącym wielbicielem Ottona Rahna i naturalnie pragnąłbym, aby i on przyłączył się do naszego projektu…
Mały Raymond, który do tej pory obserwował tylko, zafascynowany, rozmówców, wtrącił się nagle do rozmowy, zadając pytanie profesorowi Arnaudowi:
– Lubi pan nazistów?
Hrabia przeszył syna wzrokiem pełnym lodowatej furii. Davidowi wydało się, że w zielonych oczach, które Raymond spuścił zawstydzony, oprócz zmieszania dostrzega również strach.
– Nie, synku, nie lubię nazistów – odpowiedział Ferdinand, patrząc nie na chłopca, ale na hrabiego.
– Co też ci chodzi po głowie, Raymondzie! – skwitował adwokat.
Do jadalni wkroczył majordomus, oznajmiając, że zaprasza do bawialni na kawę. Jego pojawienie się zostało przyjęte przez oniemiałych stołowników z ulgą.
W drodze do salonu Ferdinand podszedł do hrabiego.
– Chyba lepiej będzie, jeśli wyjedziemy. Nie chcę pana dłużej kłopotać moją obecnością, ani pana, ani pańskich gości. Proszę powiedzieć szoferowi, by zawiózł nas do Carcassonne, z pewnością znajdziemy tam jakiś hotel…
– Ależ profesorze! Za kogo pan mnie bierze? Jest pan moim gościem i ma pan pełne prawo bronić swych poglądów. Obraziłby mnie pan, wyjeżdżając. Jutro szofer zawiezie pana na stację, jak już ustaliliśmy. A jeśli chodzi o wybryk mojego syna… mam nadzieję, że puści pan całe zdarzenie w niepamięć. Dziecko jak to dziecko, nasłucha się rozmów dorosłych, niewiele z nich rozumiejąc, i… Nie chciałbym, by wyrobił pan sobie o nas mylne przekonanie…
Ferdinand bał się przyznać, że czuje się w zamku nieswojo, wolał więc nie nalegać, by nie uznano go za grubianina. Z równowagi wyprowadził go chyba komentarz baronowej von Steiner wychwalającej Hitlera.
Przy kawie i koniaku goście wyraźnie się odprężyli, tylko Ferdinand nadal był spięty.
Hrabia poprosił go, by wyjaśnił obecnym znaczenie rękopisu brata Juliana.
Płomiennymi słowami Arnaud opisał kronikę mnicha, o nim samym mówił natomiast jak o dobrym znajomym.
– W jaki sposób pańskiej rodzinie udało się przechować pergaminy? – zapytała hrabiego baronowa von Steiner.
– Sam nie wiem. Zapewne przekazywano je z pokolenia na pokolenie z zastrzeżeniem, by ich nie ujawniano, póki nie nadejdzie właściwy moment – wyjaśnił hrabia.
– Moment pomszczenia krwi niewinnych. Po słowach adwokata zapadła cisza.
David, który do tej pory się nie odzywał, zerknął na ojca i nim ten zdążył go powstrzymać, zapytał:
– Kto i jak ma pomścić krew niewinnych?
– Najlepszą zemstą będzie dopuszczenie ich do głosu – stwierdził adwokat – upomnienie się o ich prawa, wyzwolenie Langwedocji spod okupacji francuskiej.
– Ale państwo są przecież Francuzami! – zdziwił się David.
– Jesteśmy Oksytańczykami siłą zamienionymi we Francuzów.
– To nie była arkadia… – wtrącił Ferdinand.
– Zna pan historię – rzucił zaczepnie Saint-Martin.
– Znam i dlatego wiem, że życie w średniowieczu nigdzie nie było godne pozazdroszczenia, nawet tutaj. Państwo katarskie nie istnieje, jest po prostu wytworem bujnej wyobraźni kilku dziewiętnastowiecznych pisarzy i zapaleńców, którzy wyidealizowali kulturę trubadurów i nadali temu okresowi obraz przesadnie romantyczny. Co ciekawe, ludzie wszelakiej maści i ideologii odwołują się do nieszczęsnych katarów: antyklerykałowie, ezoterycy, nacjonaliści, liberałowie… Wszyscy przerabiają ich na własne kopyto, dopatrując się w ich postawie śladów własnej filozofii. Żaden okres w historii nie jest dzisiaj tak wypaczany i błędnie interpretowany jak właśnie czasy katarów.
Читать дальше