– Znalazłeś skarb?
– Tak, chyba tak. To zdumiewający dokument, ni mniej, ni więcej tylko kronika spisana przez sekretarza inkwizycji, który szpiegował dla katarów.
Martine zmarszczyła czoło. Ją również, tak jak Ferdinanda, drażniło, że wszystko, co miało jakikolwiek związek z katarami, nabierało ostatnio ezoterycznego, nierealnego wydźwięku.
– To przepiękna historia, możesz mi wierzyć. Katarska dama prosi dominikanina, nieślubnego syna swego męża, by opisał dla potomności prześladowania, jakie cierpieli „dobrzy chrześcijanie”.
– Opowiadasz niestworzone rzeczy! – obruszyła się Martine.
– Przekonasz się, że nie zmyślam, choć przyznaję, że wszystko to brzmi trochę niewiarygodnie. Chcę, byś rzuciła okiem na ten rękopis i powiedziała, co o nim sądzisz.
– A gdzie go masz?- Hrabia przywiezie mi go w poniedziałek.
– Proszę, proszę, zadajesz się z hrabiami… – roześmiała się Martine.
– Owszem, właścicielem naszego skarbu jest pewien hrabia. I to hrabia bardzo dziwny, podobnie zresztą jak jego adwokat. Rzekłbym, że to dwaj… no, cóż, wypytywali mnie o Roche’a i Magreta…
– O Boże, potworność! To przecież jakieś tałatajstwo. Czy dokument na pewno jest autentyczny?
– Jak najbardziej, sama się przekonasz. Spróbuję namówić ich na jego publikację, choć nie będzie to łatwe.
– Dlaczego?
– Zrozumiesz, gdy wpadniesz do mnie w poniedziałek i po znasz hrabiego.
Ferdinand Arnaud spędził weekend, przeglądając swój księgozbiór w poszukiwaniu informacji o nadzwyczajnym dokumencie hrabiego d’Amisa.
Nie znalazł nic prócz tego, o czym już wiedział: że protokoły z przesłuchań nieszczęśników z Montsegur zawdzięczano gorliwości niejakiego brata Ferrera. Teraz Ferdinand dowiedział się jeszcze czegoś: jednym z sekretarzy i skrybów inkwizycji był dręczony wątpliwościami mnich, który służył dwóm Bogom – katolickiemu i katarskiemu.
Bez trudu wyobraził sobie brata Juliana. Musiał być człowiekiem inteligentnym, skoro skutecznie lawirował między dwoma brzegami pełnymi niebezpieczeństw. Ferdinand widział w nim nawet rycerza sfrustrowanego z powodu swego niechlubnego pochodzenia. Brat Julian zadziwiał go pełną sprzeczności i kontrastów osobowością, Maria natomiast wydała mu się wspaniałą niewiastą – nieustępliwą, dzielną i wojowniczą.
Pomyślał, że chętnie poznałby ich osobiście.
Nie bardzo wiedział, co hrabia d’Amis zamierza zrobić z pergaminami, choć przeczuwał, że arystokrata związany jest z jednym z tajnych stowarzyszeń domagających się przywrócenia nigdy nieistniejącego państwa katarów.
W poniedziałek, punktualnie o trzeciej, woźny oznajmił przybycie hrabiego d’Amisa. Arnaud czekał na niego wraz z Martine, której chciał przedstawić swego niezwykłego gościa.
Pierwszą niespodzianką był widok towarzyszącego hrabiemu adwokata, pana Saint-Martina. Obaj mężczyźni przywitali się chłodno z Martine, a ta, speszona, natychmiast opuściła gabinet.- Profesor Dupont należy do najwybitniejszych francuskich mediewistów – powiedział z wyrzutem Ferdinand.
– Gdyby interesowała nas jej opinia, nie przyszlibyśmy do pana – skwitował cierpko adwokat.
Ferdinand poprosił, by usiedli, po czym przedstawił im kroki, jakie zmierza podjąć w celu potwierdzenia autentyczności rękopisu. Poinformował również, że rektor uczelni wyda im zaświadczenie o odbiorze dokumentów wraz ze zobowiązaniem uszanowania ich poufności i zwrócenia ich w nienagannym stanie.
Adwokat Saint-Martin przejrzał pisma oraz warunki umowy i oświadczył hrabiemu d’Amisowi, że wszystko jest w najlepszym porządku.
– A teraz, hrabio, proszę mi powiedzieć, co pan zamierza zrobić z rękopisem. Taki skarb powinien zostać objawiony światu, zwłaszcza że mamy do czynienia z najlepszą zachowaną relacją o wydarzeniach w Montsegur. W archiwach można co prawda natrafić na przekazy zgromadzone przez inkwizycję, ale świadectwo człowieka, który przedstawia ówczesne zdarzenia z punktu widzenia obu stron, jest w rzeczy samej bezcenne. Nie ukrywam, że chętnie opublikowałbym pracę poświęconą rękopisowi brata Juliana. Koszty publikacji pokryłby uniwersytet. Chciałbym pana również prosić o zgodę na wgląd do innych rodzinnych dokumentów…
Goście słuchali profesora Arnauda, wymieniając się spojrzeniami. W końcu, jakby to wcześniej ustalili, głos zabrał hrabia:
– Drogi profesorze, wszystko w swoim czasie. Teraz najbardziej zależy mi na potwierdzeniu autentyczności rękopisu, o reszcie porozmawiamy później.
Ferdinand nie nalegał. Zrozumiał, że jego goście mają własny plan, od którego nie odstąpią ani o milimetr, i że musi czekać na lepszą okazję.
– Zgoda. Zrobimy tak, jak sobie panowie życzą. A do sprawy wrócimy innym razem.
– Kiedy będzie pan coś wiedział? – zapytał hrabia.
– Proszę do mnie zadzwonić za trzy, cztery dni…
– Nie mógłby pan podać bardziej konkretnej daty? – nalegał adwokat.
– Zapewniam panów, że bardzo mi zależy na tych pergaminach, ale proces uwierzytelniania dokumentów rządzi się własnymi prawami, których nie mogę, nie powinienem i nie chcę pogwałcić.
To będzie śmiertelny cios dla Kościoła – rzucił hrabia d’Amis.
– Dla Kościoła? Niby dlaczego? Dokumenty te mają wartość historyczną, nie zmieniają jednak faktów.
– Ale dowodzą, że jeden z członków Kościoła go zdradził – obstawał przy swoim hrabia.
– Raczej, że jeden z członków Kościoła został uwikłany w głęboko ludzki konflikt sumienia. Zresztą i to nie zmienia historii. Mogę panów zapewnić, że Kościołowi dokumenty te nie zaszkodzą.
– Jest pan katolikiem? – zapytał otwarcie Saint-Martin.
– To pytanie osobiste, na które, drogi panie, nie muszę odpowiadać. Powiem panu natomiast, że jestem historykiem i zaskarbiłem sobie szacunek kolegów po fachu pracą naukową, do której nigdy nie mieszam osobistych poglądów, bez względu na ich naturę. Badam przeszłość – nie odtwarzam jej podług własnego światopoglądu. Jeśli ma pan na pieńku z Kościołem, radzę poszukać innej broni, bo ten rękopis nie zrobi na nikim wrażenia, ma bowiem wartość historyczną, a nie polityczną, i nie zmienia historii ani o przecinek.
– Czekamy na pański telefon – powiedział hrabia, wstając.
Ferdinand poszedł z gośćmi, by dopełnić formalności potrzebnych, by móc zatrzymać tymczasowo dokumenty, po czym pożegnał hrabiego i jego adwokata w bramie uniwersytetu.
Gdy został sam, pomyślał, że większych dziwaków ze świecą szukać. Ich zamiar zaszkodzenia Kościołowi rękopisem brata Juliana był tak naiwny, że aż głupi.
Poszedł do pokoju profesorskiego porozmawiać z Martine. Gdy tylko wszedł, wyczuł wiszące w powietrzu gradowe chmury. Martine dyskutowała zawzięcie z dwoma innymi profesorami.
– Wybuchła wojna? – zapytał Ferdinand, próbując rozładować napięcie.
– Nie żartuj, bo nikomu z nas nie jest do śmiechu – rzucił pięćdziesięcioletni profesor Cernay, rówieśnik Ferdinanda.
– O co chodzi?
– Nie wierzę, że ten pomyleniec Hitler zarazi Francję swoją ksenofobią… – zaczęła tłumaczyć Martine.
– …a ja jej na to, żeby nie była naiwna – wszedł jej w słowo profesor Cernay.
– Martine próbuje za wszelką cenę idealizować wartości republikańskie. Nie chce przyjąć do wiadomości, że naród, któremu świat zawdzięcza wielką rewolucję, może ulec najniższym instynktom, zupełnie jakby rewolucja francuska nie wywlekła na światło dzienne również takich instynktów – wtrącił profesor Jean Thierry.
Читать дальше