1 ...6 7 8 10 11 12 ...17 I nieraz zwisało ci na ustach pytanie serdeczne, które ci chłodem niezrozumienia mrożono i jadem zepsucia w zawiązku zatruwano. Pamiętasz, jak byłeś zatrwożony, zraniony, gdy po raz pierwszy zrozumiałeś to, o czym starsi mówili, sądząc, że ich nie słyszysz lub nie rozumiesz? I gdyś ty świat reformował, bohaterów wzywał, przyjaciela szukał – kazano ci przynosić piątki z uwagi i algebry.
A wiara twoja wówczas się chwiać poczęła, gdy widmo nieznane, zrazu niejasne, przyoblekło się w formę cielesną i przerażało cię, i krew twą pić chciało, i zbliżało się krokiem miarowym, upartym; chłód konieczności powiał na cię. Czułeś, że odstępuje cię wszystko, co dobre, a otaczają złe moce i uciec nie możesz, bo drogi nie znasz, i nie ma kogo byś zapytał o drogę. Pamiętasz swą miłość pierwszą, czystą; pamiętasz dziewczę, które ci się w tęczy kolorach, jak święte, na krótką ukazało chwilę i znikło na zawsze? I przyszła kochanka pierwsza – druga – trzecia – czwarta – piąta – dziesiąta – płatne – widzisz ich twarze? Nie płaczesz, piękny młodzianie?…
Płynie echo wspomnień dziecięcych skargą bolesną, obłędną; płynie jak fala wielka, przejrzysta i otacza cię, i dech wstrzymuje w piersi, i serce zamiera w skurczu bolesnym. Drży struna wspomnień nutą jękliwą i miast coraz ciszej, coraz głośniej dźwięczy, zawodzi żałośnie.
Gdyby posąg, który miał wyobrażać rysy szlachetne męża wielkiego, oszpecon sromotnie przez nieudolność jednych, przez złośliwość nikczemną drugich, gdyby posąg ten umiał czuć, a taką jak ty wolę posiadał, toby tak jak ty cierpiał i jak ty czuł żal i wstręt i stałby ułomny, i śmieszny.
Roślina, którą by wyhodowano w sztucznym świetle, cieple i sztucznej rosie, obrączkowana, karłowata, twoim byłaby obrazem. Ptak, który długą niewolą miałby połamane skrzydła, nie mógł wzlecieć i nie wołał o pomoc, bo nikt go nie usłyszy, do ciebie byłby podobny…
I pytasz – myślą bezradną:
„Co mętne jutro ze mną uczyni?…”
Nie wzywaj, mój kształtny ciałem, a duszą garbaty młodzieńcze, upiorów zamarłego dzieciństwa, nie wywołuj bladych widm dawnych, poblakłych obrazów, marzeń twych młodocianych, modlitw i miłości białych bielą konwalii. Bo ci one myśl z orbity wytrącą, i błądzić pocznie, i jutrzni wypatrywać tęsknie, i ludzie orzekną cię obłąkanym. Nie ma, pomnij, ducha, jest tylko system nerwowy, i lekarze leczą ten duch – nerwy, ów mózg – sumiennie. Zażywaj brom, gdy ci myśli kłębić się poczną i szamotać, i w przeszłość rwać się, i ciągnąć ku marom smętnym i niepowrotnym. Niech przyjaciele kielichem i pieśnią, i żartem, i nocą bezsenną – widma te o wielkich nieruchomych i pełnych wyrzutu oczach – odpędzą, dziewczyna pocałunkiem strąci westchnienie, krew gorąca wstęgą krwawej łuny oczy ci przepasze; ty patrzeć przestaniesz, myśleć przestaniesz i ukojenie znajdziesz… na chwilę.
Inaczej zbrzydzisz sobie życie. Zechcesz uciec, i nie będziesz miał woli ani w nim pozostać, ani je wyzwać do boju; połamać cenne cacka, które zdobią twe biurko, ludziom prawdę mówić, płakać, kiedy chcesz płakać, nie kłamać ani śmiechem, ani ukłonem, ani pocałunkiem, nie zdobywać nic podstępem ni obłudą: ani życzliwości, ani wygód życia salonu.
Wżarł się w ciebie ten salon, w którym i dla którego wychowałeś się i dojrzałeś. Nie imaj się żadnej pracy dla ludzi, bo wszystko, czego się dotkniesz duszą zakażoną, tobie i ludziom na złe się obróci. Idź drogą udeptaną, bagnistą; wyzyskuj prostotę i słabość, i szczerość, korzystaj ze swej siły – i zrównoważysz się, ustanie ferment w twej duszy.
Ożenisz się, będziesz miał dziecko; lekarz przyjdzie, zbada pokarm mamki; naciśnie pierś, obejrzy zęby i powie, że dobrą będzie karmicielką. Dasz lekarzowi pięć rubli, w kantorze zapłacisz dług, mamce obiecasz nową suknię na Gwiazdkę. Otoczysz nerwowe swe dzieci komfortem, córkę obwarujesz zgrają płatnych strażników cnoty, aby ją czystą ciałem dochować dla takiego, jakim ty jesteś i jakim syn twój będzie.
Nie przywiązuj się do nikogo, nie kochaj ani nauki, ani ludzi, i wyklnij wszystko, co białe i czyste w przeszłości twej było – i może jeszcze część szczęścia utraconego odzyskasz…
I oto między myśli moje zwykłe, codzienne, wplątało się coś nieprzezroczystego, z tępymi brzegami, jak gdyby łańcuch złożony z wielu ogniw, porozrzucanych w różnych punktach mego mózgu, na rozmaitych jego powierzchniach, a jednak ciągły. Jak gdyby ten łańcuch poruszał się ruchem leniwym węża, a nie zwijał się w kłębek, tylko cisnął tam we wnętrzu czaszki, gdzie nie ma miejsca. I to mi ból nieznośny sprawia.
Poparzyłem sobie duszę wspomnieniami.
W dzieciństwie niegdyś.
Po przeczytaniu fantastycznej Podróży naokoło Księżyca 48 48 Podróż naokoło Księżyca – powieść pt.: Autour de la Lune Juliusza Verne'a (1828–1905), fr. pisarza uważanego za jednego z prekursorów fantastyki naukowej. Po polsku ukazała się pod takim tytułem w 1870 r. [przypis edytorski]
marzyłem nocami, że w kuli stalowej odbywam tę podróż…
Umilkły oklaski żegnającego tłumu.
Ziemia coraz szybciej zapada się, ucieka sprzed oczu. Kula stalowa pędzi szalonym lotem w górę – nic już jej nie powstrzyma.
Miasto coraz mniejsze, mniejsze – chmura mi je zakryła.
Cisza. Wielka cisza w bezruchu.
Już Ziemia złotą tarczą jest tylko, z plamami mórz i lądów, jak na ślepej mapie. A wokół czarno i zimno.
I nagle budzi się we mnie miłość Ziemi. Zatapia mię ból, kąsa tęsknota – zrywa się upiorny lęk przed tą samotnością w bezkresie.
Wrócić, wrócić!
Wrócić, rozbić się o skały, ale być trupem bezkształtnym – tam – na Ziemi – pośród swoich – tam, gdzie są wszyscy razem: mama, tatuś, Jadwisia i wszyscy ludzie…
Bezradny i drżący, tuliłem się, dziecko, do poduszki – i płakałem prawdziwymi łzami – i zasypiałem zmęczony.
Była w tym dziwnym marzeniu potrzeba kochania, potrzeba męki i prorocza obawa samotności…
Znów, po latach, uczucie tej pustki ślepej, czarnej, niemej i groźnej – wskrzesło. Ogarnia, okrąża, zatapia miarowo – ścisnęło tchawicę i dusi, i ssie chciwie…
– Skąd, dlaczego i po co? – pytam.
– Tak sobie. – Tylko – tak sobie. Nic więcej.
– Ja nie chcę. Ja muszę wiedzieć, dlaczego i po co?
– Tak sobie. Tylko – tak sobie.
– Ja nie chcę, nie chcę – nie chcę.
Uczepiłem się tej myśli kurczowo.
I strach paniczny. Pustka zimna, bezwzględna, silna – i jeszcze szydzi – i znęca się – i uśmiecha…
Powoli, skradając się, żeby nie widziała, otwieram szufladę i wyjmuję rewolwer. Powoli, skradając się, żeby nie wytrąciła mi broni, cicho przykładam go do skroni. Ona uśmiecha się i nie dowierza mi…
Serce bić przestało. Powieki zastygły nieruchomo w uroczystym oczekiwaniu cudu.
Na skroni chłodne kółko, które szybkim ruchem śrubowym wdrąża się w czaszkę, nie sprawiając najmniejszego bólu.
– Już!… No już!… No, już.
Trzask tępy.
Przymykam oczy. Ręka opada bezwładnie. Dreszcz jak ołów przeszywa mi mózg, rozpryskuje się i spływa nerwami.
Tak cicho i dobrze.
Otwieram oczy. Oddycham głęboko. Zęby poczynają szczękać. Przeżyłem śmierć i żyję. Dziwne. Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. Drżę.
Bardzo przyjemnie – żyć…
Serce mocno tłuc poczyna w piersi; czuję mocne jego skurcze.
Читать дальше