Antek zaś po odejściu kowala jął rznąć tak zajadle sieczkę, że całkiem się zatracił w tej robocie i do południa narznął tyle, aż Kuba, któren przyjechał z lasu, wykrzyknął:
– Na cały tydzień będzie tego, no – dziwował się tak głośno, aż Antek oprzytomniał, ladę rzucił, przeciągnął się i poszedł do chałupy.
– Co będzie, to będzie, a trza mi się z ojcem rozmówić dzisiaj! – postanawiał… – Cygan on jest i judasz, ale może i dobrze redzi… Juści, musi on w tym co mieć… – Myślał o kowalu i zajrzał na drugą stronę, ojcową, i wnet się cofnął, bo tam siedziało ze dwadzieścioro dzieci i wszystkie razem a w głos sylabizowały… Roch je nauczał i pilnie baczył, by psich figlów nie stroiły… Chodził se dookoła nich z różańcem w ręku, nasłuchiwał, czasem które poprawił, czasem pociągnął za ucho, czasem pogłaskał, a często gęsto przysiadł i cierpliwie wykładał, jako tam stoi, i pytał, a dzieciska hurmem jedno przez drugie rwały się odpowiadać, jako te indory, kiej je kto podrażni… a tak głośno, że i po drugiej stronie słychać było…
Hanka gotowała obiad i pogadywała z ojcem swoim, starym Bylicą, któren rzadko zachodził, że to schorowany był i ledwie się już ruchał.
Siedział pod oknem, wsparty na kijaszku, i wodził oczami po izbie, to na dzieci, co były cicho się zbiły w kąt, to na Hankę spozierał… siwy był całkiem, wargi mu się trzęsły i głos miał słaby, jakby ptaszęcy, a w piersiach mu cięgiem rzęziało…
– Jedliście śniadanie, co? – pytała cicho.
– I… po prawdzie to Weronka zabaczyła mi dać… i nie upominałem się, nie…
– Weronka psy nawet głodzi, bo tu nieraz do mnie podjeść przychodzą! – zawołała, bo i przy tym gniewała się ze starszą siostrą jeszcze od zeszłej zimy, że to tamta po śmierci matki pobrała wszystko, co pozostało, i oddać nie chciała, to się i prawie nie widywały.
– Bo się u nich nie przelewa, nie… – bronił cicho… – Stach młóci u organisty, to i tam poje i jeszcze czterdzieści groszy za dzień bierze… a w chałupie tyla gąb… że i tych ziemniaków nie starczy… Prawda… że dwie krowy mają i mleko jest… że masło i sery do miasta nosi i ten grosz jaki zbierze… ale zabaczy często dać jeść… juści, nie dziwota… dzieci tyla… a to i wełniaki ludziom tka… i przędzie, i haruje jak ten wół… a bo to dużo mi trza?… Żeby ino w porę… i co dnia… to…
– A to się do nas przenieście na zwiesnę, kiej wam u tej suki tak źle…
– Dyć się nie skarżę, nie narzekam, ino… ino… – głos mu się załamał nagle…
– Popaślibyście gęsi, to dzieci przypilnowali…
– Wszystko bym robił, Hanuś, wszystko – szeptał cichutko.
– W izbie jest miejsce, to się łóżko wstawi, byście ciepło mieli…
– A dyć i w oborze, i przy koniach spałbym, byle u ciebie, Hanuś, byle już nie wracać! Byle… – zachłysnął się aż tą prośbą błagalną i łzy jęły mu kapać z zapadłych, poczerwieniałych oczów… – Zabrała mi pierzynę, bo powiada, że dzieci nie mają pod czym spać… juści… marzły, żem sam je brał do siebie… ale kożuszysko się wytarło i nic mę nie grzeje… i łóżko mi wziena… a po mojej stronie zimno… ani tej szczapy drzewa nie pozwoli… i każdą łyżkę strawy wypomina… na żebry wygania… a kiej mocy nie mam, do ciebiem się ledwie zwlókł…
– Laboga! A czemuście to nam nic nigdy nie rzekli, że wam tak źle…
– Jakże… córka… on dobry człowiek, ale cięgiem na wyrobku… jakże…
– Piekielnica jedna! Wzięła pół gromu i pół chałupy, i wszystko, i taki wam daje wycug! Do sądu trza iść! Jeść mieli wam dawać i opał, i to, co wam do ubieru potrzeba, a my te dwanaście rubli w rok… bośmy przeciech i dług spłacili… co, nie tak?…
– Prawda! Rzetelni jesteście, prawda… ale i te parę złotych, co od was, a com je chował sobie na pochówek, wycyganiła ode mnie… a potem i dać było potrza… Jakże, dziecko… – Umilkł i siedział cichy, skulony, podobny do kupy starych wiórów prędzej niźli do człowieka.
A po obiedzie, skoro jeno kowalowa weszła z dziećmi i jęła się witać, zabrał węzełek, jaki mu Hanka narządziła po kryjomu, i wyniósł się po cichu.
Boryna na obiad nie przyszedł.
Kowalowa postanowiła zatem czekać choćby i do nocy; Hanka narządziła pod oknem warsztat i przeciągała pacześny wątek przez płochy i tylko niekiedy, choć i z nieśmiałością, rzuciła jakie słowo w rozmowę, jaką wiódł Antek z siostrą; wywodził swoje żale, w czym mu już i przywtarzała, ale niedługo to trwało, bo wpadła Jagustynka i jakby od niechcenia mówiła:
– Od organistów lecę, do prania mnie zawołały… Dopiero co był tam Maciej z Jagną prosić na wesele. Pójdą! Juści, swój do swego, bogacz do bogacza ciągnie… i księdza też prosili…
– I dobrodzieja prosili?… – wykrzyknęła Hanka.
– A cóż to, święty czy co? Prosili, powiedział, że może przyjdzie… laczego nie?… Bo to młoducha nie urodna, a bo to jadła dobrego i napitku nie naszykują? Młynarze się też obiecali i z córką. Ho, ho, takiego wesela, jak Lipce Lipcami, jeszcze nie było! Wiem dobrze, bo z Jewką od młynarzów kucharować będziemy. Wieprza już im Jambroży sprawił, kiełbasy robią… – przerwała nagle, bo nikt nie mówił i nie pytał, siedzieli chmurni, więc przyjrzała się wszystkim uważnie i wykrzyknęła:
– Zanosi się u was na coś!
– Zanosi czy nie zanosi, a wam nic do tego! – powiedziała tak ostro kowalowa, aż Jagustynka się obraziła i poszła na drugą stronę, do Józi, która ustawiała ławki i stołki, bo dzieci się już porozchodziły, a Roch polazł na wieś.
– Pewnie, że ojciec nie będzie sobie żałował niczego – szepnęła kowalowa rozżalonym głosem.
– Nie ma to na to? – powiedziała Hanka i zmilkła zastrachana, bo Antek spojrzał na nią groźnie. Siedzieli więc prawie w milczeniu i czekali; czasem które niecoś rzekło i znowu zapadało głuche, ciężkie, niepokojące milczenie…
Przed chałupą i na ganku Witek z dziećmi wyprawiał takie brewerie, aż Łapa szczekał i chałupa się trzęsła.
– Gotowych pieniędzy musi mieć też dosyć, ciągle coś sprzedaje, a wyda na co?…
Antek machnął ręką na to siostrzyne słowo i wyszedł z izby na powietrze, ckniło mu się w chałupie i niepokój w nim rósł i strach, sam nie wiedział czego… czekał na ojca i niecierpliwił się, a rad był w duszy, że tamtego tak długo nie widać. – „Nie o gront tobie idzie, a o Jagusię!” Przypomniał sobie, co mu kowal wczoraj powiedział… – Łże jak ten pies! – wykrzyknął zapamiętale. Wziął się do ogacania ściany od podwórza, Witek nosił mu ściółkę z kupy, a on ubijał i zakładał żerdkami, ale mu ręce drżały i raz wraz zaprzestawał roboty. Wspierał się o ścianę i przez nagie, bezlistne drzewa patrzył za staw, hań, na Jagusiną chałupę… Nie, nie miłowanie w nim wzrastało, ino złość i tysiące uczuć nienawistnych, aż się zdziwił temu! Suka, ścierwa, rzucili jej gnat, to i poszła! – myślał.
Ale przyszły nań wspomnienia, wypełzły skądściś, z tych pól nagich, z dróg, z sadów sczerniałych i pokurczonych i obsiadły mu serce, czepiały się myśli, majaczyły przed oczami… aż pot pokrył mu czoło, oczy rozbłysły i dreszcz go przechodził mocny, ognisty!… Hej, a tam w sadzie… a wtedy w lesie… a kiedy razem powracali z miasta…
Jezus! Aż się zatoczył, bo z nagła ujrzał tuż przed sobą jej twarz rozpłomienioną, dyszącą namiętnie, jej modre oczy i te usta pełne i tak czerwone, a tak bliskie, że ich tchnienie czuł, buchnęły na niego żarem… i ten głos cichy, urywany, nabrzmiały miłością i ogniem… – Jantoś!… Jantoś! – przechylała się do niego blisko, że czuł ją całą przy sobie, jej piersi, jej ramiona, jej nogi – aż oczy przecierał i odpędzał precz od się te mary mamiące, i cała jego złość zawzięta skapywała mu z serca niby te lody ze strzech, gdy je wiośniane słońce przygrzeje, a budziło się znowu kochanie i wznosiła swój łeb kolczasty tęskność bolesna, taka straszna tęskność, że choćby głową tłuc o ścianę i ryczeć wniebogłosy!
Читать дальше