– Baczęć ja dobrze, baczę… – mruknął przez zęby.
Wyszli przed karczmę, świeciło się w oknach i jakieś głosy wydzierały się aż na drogę.
– Co to, znowu pijatyka, co?
– Rekruty, te, co ich do wojska latoś wzieni, piją se la uciechy… W niedzielę ich pognają w tylachny świat, to się cieszą…
– Karczma prawie pełna! – szepnął ksiądz przystając przy topoli, skąd było dobrze widać przez okno całe wnętrze zapchane ludźmi.
– Bo się zejść miały dzisiaj i uredzić… względem tego lasu, co go dziedzic sprzedał Żydom na porębę…
– Przecież niecały sprzedał, jeszcze tyle zostało!
– Póki z nami się nie ugodzi, to ani chojaka ruszyć nie damy!
– Jak to?… – zapytał wystraszonym nieco głosem.
– A nie damy i tyla! Ociec chce się prawować, ale Kłąb i te, co z nim trzymają, powiedają, że sądu nie chcą, a rąbać nie pozwolą i choćby całą wsią iść przyszło, to pójdą, a i z siekierami, i z widłami, jak wypadnie, a swojego nie dadzą…
– Jezus Maria! To by się bez bitki i jakiego nieszczęścia nie obyło!
– Pewnie! Jak się parę łbów dworskich siekierami rozwali, to zaraz będzie sprawiedliwość!
– Antek! Rozum ci się ze złości pomieszał czy co? Głupstwa pleciesz, mój drogi!
Ale Antek już nie słuchał, rzucił się nieco w bok i zginął w ciemnościach, a ksiądz poszedł spiesznie ku plebanii, bo usłyszał turkot kół i ciche, żałosne rżenie kobyły…
Antek zaś poszedł w dół wsi, ku młynowi, a drugą stroną stawu, żeby nie przechodzić koło chałupy Jagny.
Jak zadra tkwiła mu ona pod sercem, jak zła zadra, że jej nie wyciągnąć ni uciec od niej.
A bystre światło biło z jej chałupy, jasne i wesołe jakieś… przystanął, aby spojrzeć ino ten jeden razik, aby choć zakląć ze złości – ale go wnet cosik poderwało z miejsca, że pognał jako ten wicher, ni się obejrzał za się.
– Ojcowa ona już, ojcowa!
Do szwagra bieżał, do kowala – rady i on nijakiej nie da, ale między ludźmi nieco posiedzi, a nie tam, w chałupie ojcowej… Albo i ten ksiądz! Do roboty go będzie zaganiał! Hale, sam nic nie robi, frasunku nijakiego ni turbacji żadnej nie ma, to łatwo mu drugich poganiać. Kobietę mu wypomniał i dzieci… baczy on ją dobrze, baczy! Już mu dość obmierzły jej płakania i ta jej pokorność, i te jej psie, skamlące oczy… i gdyby nie ona!… Żeby to był sam! Jezus mój! – jęknął ciężko i porwał go dziki, szalony gniew, że chciało mu się chycić kogo za gardziel, dusić, rozdzierać i bić aż do śmierci!…
Ale kogo?… Nie, nie wiedział, i złość ustąpiła nagle, jak była przyszła, a on patrzył pustym wzrokiem w noc i nasłuchiwał szamotań wichury, co się przewalała po sadach i tak ciepała drzewami, aż kładły się na płoty i chlastały go gałęziami po twarzy… i wlókł się wolno, ociężale, że ledwie się mógł poruszać, bo na duszę jęły mu się zwalać zmory smutku, umęczenia, niemocy, iż rychło zapomniał, gdzie idzie i z czym?…
– Ojcowa jest Jagna, ojcowa! – przerzekał raz po raz, a coraz ciszej – jako ten pacierz, bych go nie zapomnąć.
W kuźni czerwono było od ogniska, chłopak dymał miechem zapamiętale, aż rozżarzone węgle warczały i buchały krwawym płomieniem; kowal stał przy kowadle, czapkę miał na tyle głowy, ręce nagie, skórzany fartuch, twarz usmoloną tak, że mu ino oczy świeciły się jako te wągliki, a kuł żelazo czerwone mocno, aż huczało, i deszcz iskier rozpryskiwał się spod młota i z sykiem topił się w błotnistej ziemi.
– A co? – zapytał po chwili.
– I… cóż by zaś! – odparł cicho Antek, wsparł się o wasąg, których kilka stało do okucia, i zapatrzył się w ogień.
Kowal pracował tęgo, nagrzewał żelazo raz po raz i kuł, dzwonił do taktu młotem, to pomagał chłopakowi dymać miechem, gdy mocniejszego ognia było potrzeba, a ukradkiem poglądał na Antka i uśmiech złośliwy wił mu się pod rudymi wąsami.
– Byłeś pono u dobrodzieja? No i co?
– A cóż by, nic! W kościele bym to samo usłyszał.
– A chciałeś co innego? – zaśmiał się ironicznie.
– Ksiądz przecie, uczony… – mówił usprawiedliwiająco Antek.
– Uczony, jak wziąć trzeba, ale nie, kiej co dać komu…
Ale Antkowi już się odechciało sprzeciwiać.
– Pójdę do izby – rzekł po chwili.
– Idź, wójt wstąpi do mnie, to tam przyjdziemy! A machorka jest na szafce, zapal se…
Nie słyszał nawet, tylko wszedł do mieszkania, co po drugiej stronie drogi było.
Siostra rozpalała ogień, a najstarszy chłopak uczył się na elementarzu przy stole… Przywitali się w milczeniu.
– Uczy się to? – zauważył, bo chłopak sylabizował głośno i wodził zastruganym patykiem po literach.
– Już od kopania panienka z młyna mu pokazują, bo mój czasu nie ma.
– Roch też uczy już od wczoraj w ojcowej izbie.
– Chciałam i ja tam słać Jaśka, ale mój nie da, że to u ojca i że panienka więcej uczona, bo w szkołach była we Warszawie…
– Pewnie, pewnie… – powiedział, byle coś rzec.
– A Jasiek taki zmyślny do lementarza, aż się panienka dziwuje.
– Jakże… kowalowe nasienie przecież… syn takiego mądrali…
– Przekpiwasz się, a on najlepiej powiada, że póki ociec żyją, to zawżdy zapis mogą odebrać…
– Juści, wyrwij wilkowi z gardła, wyrwij! Sześć morgów grontu! To my u niego z kobietą za parobków prawie służym, a on obcej zapisuje, leda komu…
– Kłócił się będziesz a pomstował, a rady u ludzi szukał, a prawował – to cię jeszcze z chałupy wygoni… – mówiła cicho oglądając się na drzwi.
– Kto to powiedział? – zawołał głośno zrywając się ze stołka.
– Cichoj ino… tak ludzie mówią, cichoj!… – szeptała lękliwie.
– Nie ustąpię, niech mę przez moc wyciepnie, do sądu pójdę, prawował się będę, a nie ustąpię! – krzyczał prawie.
– I głową muru nie przebijesz, choćbyś i trykał jak ten baran! – powiedział kowal wchodząc do izby.
– To co zrobić? Mądre rady masz la ludzi, to poradź…
– Złością ze starym nie wygra!
Zapalił fajkę i jął mu przekładać, tłumaczyć, łagodzić i tak kręcić, aż się Antek poznał i krzyknął:
– Ty z nim trzymasz!
– Za sprawiedliwością jestem.
– Dobrze ci za nią zapłacił?
– Jeśli zapłacił, to nie z twojej kieszeni.
– A z mojej, psiachmać, z mojej! Dobrodziej jucha z cudzego. Dosyć już wziąłeś, to ci niepilno.
– Tylem wziął, co i ty!
– Hale, tyle… a statki, a szmaty, a krowę, a ileś wycyganił od ojca? Baczę dobrze i te gąski, te prosiaki i kto tam zliczy! A ciołek, co ci go dał niedawno, to nic?
– Mogłeś i ty brać.
– Złodziej nie jestem ni ten cygan!
– A ja złodziejem jestem, ja?…
Przyskoczyli do siebie, gotowi się chycić za orzydla, ale opadli wnet, bo Antek rzekł ciszej:
– Nie mówię tego do ciebie… Ale swojego nie dam, choćbym miał skapieć 68 68 skapieć – zmarnować się, umrzeć. [przypis edytorski]
…
– I… nie tyla ci tam o ten grunt idzie, widzi mi się… – rzucił drwiąco kowal.
– Ino o co?
– Latałeś za Jagną, to ci teraz i markotno.
– Widziałeś?… – krzyknął ugodzony jakby w samo serce.
– Są takie we wsi, co i widziały, a nie raz…
– Żeby im pomroka padła na ślepie! – szepnął ciszej, bo właśnie wójt wchodził do izby i witał się ze wszystkimi; snadź wiedział, o co się kłócą, bo również jął bronić starego i usprawiedliwiać.
Читать дальше