Co ona mu powiedziała?
Jeden Bóg tylko wiedział, przecież niedobre przeczucie ścisnęło mi serce i w głowie jęło szumieć, jak po starem winie.
– Koniecznie chciałem się z tobą zobaczyć, mój chłopcze – odezwał się major rzeźko – ale już późno i będę musiał wracać. Nie żałuję jednak trudu, gdyż miałem sposobność poznać la belle cousine , najbardziej zachwycające, najpowabniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem, mój kochany!
Styl miał ceremonialny i trochę szorstki, a przytem zwyczaj wtrącania kiedy niekiedy wyrazów francuskich, które pozbierał w wyprawach swoich po szerokim świecie.
Zaczął z zapałem opowiadać coś o Edie, ja zaś słuchałem jak na rozżarzonych węglach, gdy nagle dostrzegłem wyglądający mu z kieszeni róg gazety.
Uczyniło mi się nieco lżej na sercu, wiedziałem już powód wizyty, staruszek chciał, jak zwykle, podzielić się wiadomościami z wojny.
W West Inch'u trudno było o dzienniki.
– Co słychać nowego, majorze? – spytałem zaraz, rad, że mogę zmienić drażliwy dla mnie temat.
Wyciągnął gazetę z kieszeni i wstrząsnął nią tryumfalnie.
– Sprzymierzeni wygrali wielką bitwę, mój kochany – oznajmił z radosną dumą. – Myślę, że Nap niedługo już wytrzyma! Saksończycy go wyrzucili, pod Lipskiem doznał niepowodzenia, co się zowie! C'est parfait , drogi chłopcze. Wellington tymczasem przebył Pireneje, a pułki Graham'a dotrą w krótkim czasie do Bayonne'y.
Wyrzuciłem z uniesieniem kapelusz w powietrze.
– Więc wojna nareszcie się skończy?! – zawołałem głośno.
– Wielki czas na to – odparł major z niezwykłą powagą. – Morza krwi wytoczono. I myślę, że może nie warto wspominać ci o tem, co tłukło mi się po głowie ostatnimi czasy?
– Co takiego? – podchwyciłem niespokojnie.
– Przychodziło mi na myśl, że nic tu właściwie nie robisz – zaczął zwolna – ponieważ zaś moje kolano nabiera potrosze dawnej sprężystości, zapragnąłem wstąpić znowu w służbę czynną. I zapytywałem się w duchu, czy nie pociągnęłaby cię perspektywa obozowego życia pod rozkazami starego majora?
Krew nabiegła mi do piersi gorącym strumieniem.
– Och! Jakżebym chciał tego! – wyrwało mi się z głębi duszy.
– Liczę, że upłynie jeszcze około sześciu miesięcy, zanim będę dostatecznie zdrów na pomyślne odbycie oględzin komisyi lekarskiej, z drugiej znów strony prawdopodobnem jest, że Boney do tego czasu zostanie już sromotnie pokonany, gdyby jednak…
– Ale matka – przerwałem zmartwiony. – Pewno nie zechce mię puścić?
– Nie będziemy się pytali! – oznajmił staruszek szorstko.
Kiwnął mi głową i oddalił się, kulejąc mocno.
Ja zaś zaszyłem się w krzaki i ukrywszy twarz w rękach, jąłem rozmyślać o tem, co mi powiedział major, o słowach, które ukazywały mi nowe, jeszcze inne światy. Sylwetka Elliotta tymczasem malała i majaczyła daleko, prawie na zakręcie drogi, niby duża, brunatna plama, wiatr rozwiewał mu z wściekłością poły płaszcza i uderzał o pled rzucony przez ramię, on zaś powoli i z widocznym wysiłkiem piął się po stromem zboczu skalistego wzgórza.
I przez chwilę ten schorowany, stary, a przecież rwący się do czynu człowiek, wydał mi się jakąś tytaniczną, olbrzymią postacią, a moje własne życie na folwarku lichem i nędznem i nic wartem.
Spokojniem po prostu czekał, aż zastąpię ojca, na tych samych siwych piaskach, na tem samem zboczu i przy tym samym, leniwie płynącym strumyku, i zawsze będę pasł owce, zawsze wzrok mój zatrzymywać się będzie na tym pochylonym trochę zapadniętym domu ojców i praojców.
Albo na ciemnobłękitnych fałdach wiecznie szumiącego morza.
Ot, życie dla młodego, zdrowego mężczyzny!
A major, pochylony wiekiem, z dolegającą bezustannie i otwierającą się niekiedy, raną, ten umiał roić śmiałe plany i pragnął przyłożyć się do spraw ogólnych, – ja tylko, w pełni sił fizycznych, – dobrowolnie zatracałem się wśród gnuśnych wzgórzy!
Twarz moją oblały płomienie palącego wstydu i jednym susem zerwałem się z ziemi, pełen gotowości do odjazdu, z mocnem postanowieniem wyzyskania sił wszystkich dla ojczyzny.
Przez dwa dni nie umiałem myśleć o czem innem.
Trzeciego zaszło coś, co umocniło mię jeszcze w tych planach, a potem starło w proch wszystkie, na podobieństwo wiatru, rozwiewającego najtęższe nawet kłęby dymu.
Edie i ja z nierozłącznym Rob'em wybraliśmy się właśnie na codzienną popołudniową przechadzkę…
Wkrótce znaleźliśmy się na najwyższym cyplu pochyłości, zstępującej zwolna na otwarty i płaski brzeg morski.
Jesień już się kończyła.
Jak okiem sięgnąć, wzrok napotykał tylko trawy, przywiędłe, przykurzone i nawpół brunatne, słońce świeciło jednak jeszcze jasno i kładło na nas swoje gorące promienie.
Od południa szedł wiatr palący, a urywane, krótkie jego oddechy marszczyły nieskończone obszary morza, przewalającego się nam pod stopami.
Prędko nazbierałem chrustu i urządziłem dla Edie królewskie siedzenie. Rzuciła się na ów stos brunatnych gałązek zwykłym swoim, niedbałym trochę, ruchem, i z twarzą pełną uśmiechów, bo namiętnie lubiła ciepło, słońce i światło.
Ja zaś przysiadłem u jej stóp, w trawie. Po chwili Rob przyczołgał się także i złożył kudłatą głowę na moich kolanach.
Nad nami było tylko niebo i wielka, niezmącona cisza, a jednak i tutaj ów cień złowieszczy nie dał nam spokoju, bo nagle nad wodami zwisła groźna mara tamtegoczłowieka, tego, który imię swe wypisał krwawemi zgłoskami na kartach Europy, i na lądach całego prawie świata.
W oddali, na morzu pojawił się jakiś statek.
Zdaje się, że był to stary okręt handlowy o zwykłym, spokojnym wyglądzie, prawdopodobnie dążący do Leith.
Dostrzegaliśmy wyraźnie pokład, duże, czworoboczne reje, – wszystkie żagle były rozwinięte.
Minęła krótka chwila i z przeciwnej strony, od północo-wschodu ukazały się nagle dwie wielkie krypy, robiące wrażenie pospolitych, kupieckich statków, każda z ogromnym masztem i dużym, czworokątnym żaglem ciemnej, brunatnej barwy.
Z przyjemnością patrzyliśmy na owe trzy okręty, sunące wyciągniętym sznurem, i żwawo prujące fale, wśród których przejście ich znaczyła srebrno-biała smuga.
Wtem z jednego z owych kupieckich statków buchnął krwisty płomień, a zaraz potem kłąb czarnego dymu.
Z drugiego również wypełzł wężyk ognia.
Okręt handlowy odpowiedział przeciągłem trzeszczeniem, niby żałosnym jękiem.
I w mgnieniu oka piekło przesłoniło jasne niebo, i na cichych niedawno wodach rozpasała się nienawiść: okrucieństwo i wszelkie, krwi spragnione namiętności.
Zerwaliśmy się, zanim dobiegł nas jeszcze pierwszy grzmot wystrzałów i Edie, cała drżąca, oparła się o moje ramię.
– Oni się biją, Jack'u! – krzyknęła z przestrachem. – Kto są ci ludzie? Kto to?!
Bicie mego serca wtórowało hukom armat, i dysząc ciężko, prędkim, urywanym głosem, jąłem szeptać:
– Są to dwaj korsarze francuscy, dwa sprawne dwumasztowce, – chasse-marée – nazywają je tam, na południu. A ten, to któryś z naszych okrętów handlowych, – i – jak prawda żeśmy śmiertelni, – tak ulegnie tym zbójom z pewnością. Major opowiadał mi kiedyś, że statki ich zaopatrzone są zawsze w doskonałą artyleryę i tęgo obsadzone w ludzi. Ach! czemuż nasi nie cofają się za wały, broniące ujścia Tweed'y?!…
Bo napadnięty okręt nie myślał zwijać żagli.
Читать дальше