Było to bardzo słuszne stwierdzenie, Remigiusz sam widział, że Pafnucy pod pniem się nie mieści. Wykopał zatem dół. Chciał wykopać wielki, ale okazało się to niemożliwe, bo konar miał mnóstwo przeszkadzających gałęzi, pod nim zaś znajdowały się splątane, twarde korzenie. Wykopał więc właściwie pół dołu, a zmieściło się w nim zaledwie ćwierć niedźwiedzia. Lepsze jednak było ćwierć niż nic.
Osiem dzików znów ustawiło się wzdłuż pnia, a Pafnucy ulokował się w dole. Remigiusz stał tuż za nimi.
– Raz, dwa, trzy, już! – zawołał.
Wytężyli siły, popchnęli, konar uniósł się i opadł na poprzednie miejsce. Leśniczy jęknął głośniej. Wszyscy zakłopotali się ogromnie, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ten możliwy do uniesienia ciężar nie chce się odsunąć, tylko wraca tam, gdzie leżał. Remigiusz trochę się zdenerwował i obiegł konar dookoła, oglądając jego drugą stronę. Potem obszedł konar Pafnucy, potem kolejno wszystkie dziki. Kuna obiegła całe to miejsce nawet kilka razy.
Zwierzęta nie znały się ani na przenoszeniu ciężarów, ani na budowaniu różnych ogrodzeń, ani na fizyce, matematyce i geometrii. Nie wiedziały, że większe i mniejsze gałęzie konara opierają się szeroko o ziemię i trzeba by było unieść go bardzo wysoko, żeby przetoczyć na drugą stronę, albo też wszystkie gałęzie poobcinać. Nie miały piły ani siekiery. Leśniczego jednakże naprawdę ogromnie lubiły i uparły się, że należy mu pomóc.
Remigiusz zaczął kopać dół po drugiej stronie pnia.
– Gdyby tu był wielki dół, to wszystko wpadłoby samo – mamrotał pod nosem. – Wszyscy wiedzą, że jeśli jest dół, każda rzecz sama do niego wpada. Niech ktoś pójdzie po wilki, niech też kopią!
Ziemia po drugiej stronie konara była taka sama jak po pierwszej, pełna twardych korzeni. I tak samo przeszkadzały gałęzie. Remigiusz zasapał się, a dół nie zrobił się większy niż tamten poprzedni. Dziki i Pafnucy próbowali mu pomóc. Dziki z wysiłkiem wyryły jeden korzeń, a Pafnucy łapami wyrwał drugi, ale było to tyle co nic.
– Wy chyba macie źle w głowie – powiedziała kuna z gałęzi. – Do niczego taka robota, przez miesiąc go nie uwolnicie. On umrze z głodu.
– Krytykować każdy potrafi – rozzłościł się Remigiusz. – Lepiej byś coś wymyśliła, bo już rąk i nóg nie czuję. Zamiast ogona mam fontannę!
Kuna doznała nagle czegoś w rodzaju olśnienia.
– Ogona! – krzyknęła. – Tym mi przypomniałeś! Jest tylko jeden rodzaj zwierząt, które dają sobie radę z takimi kawałami drewna! Bobry!
– Bobry! – zawołali wszyscy z wielką nadzieją.
Bobry również mieszkały w tym lesie, ale bardzo daleko, jeszcze dalej niż wilki. Tylko ptaki mogłyby dotrzeć do nich szybko, ale deszcz ciągle padał i ptaki siedziały pochowane. Pozostał Kikuś, doskonały do biegania.
Pafnucy nie zdążył do niego ust otworzyć, bo zaszeleściły krzaki, zatupały kopytka i obok nich pojawiła się Klementyna.
*
Marianna, Klementyna i Matylda wciąż czekały nad jeziorkiem na jakieś wiadomości, ale kuna zupełnie o nich zapomniała. Marianna irytowała się i niecierpliwiła, ale znacznie bardziej od niej zdenerwowana była Klementyna. Kikuś, już wprawdzie dorastający, był jednak jej dzieckiem i obawiała się o niego wręcz do szaleństwa. Uspokajanie nic nie pomagało.
– Nie wytrzymani tego dłużej – powiedziała w końcu ze łzami w oczach i zwróciła się do Matyldy: – Proszę cię, popilnuj przez chwilę Perełki, ja skoczę i zobaczę, co się tam dzieje. Ona jest grzeczna.
– Uważam, że przesadzasz – powiedziała Matylda. – Ale oczywiście Perełki chętnie popilnuję, ona się ślicznie bawi z moim Bobikiem. Kikusiowi nic się nie stało i niepotrzebnie się tak denerwujesz.
– Jednak pójdę – powiedziała Klementyna. – Inaczej oszaleję z niepokoju.
Marianna nie wtrącała się, ponieważ pożerała ją ciekawość. Miała nadzieję, że Klementyna wkrótce wróci i wszystko opowie. Prawie była gotowa zachęcać ją do obaw.
Klementyna skoczyła w las i w ciągu kilku minut dotarła do leśniczego, konara, Pafnucego, stada dzików i Kikusia. Na widok Kikusia całego, zdrowego i w doskonałym stanie, chociaż mokrego kompletnie, od razu odzyskała spokój.
– Co wy tu… – zaczęła.
– Klementyna! – wykrzyknął uradowany Pafnucy. – Jak to dobrze, że jesteś! Słuchaj, koniecznie trzeba popędzić do bobrów!
– Ależ to strasznie daleko! – powiedziała zaskoczona Klementyna.
– No właśnie, daleko. Na ptaki nie można liczyć. A leśniczy umrze z głodu i z jakiejś tajemniczej choroby, jeżeli nie odsunie się od niego tego pnia. Nie możemy sobie z tym dać rady. Tylko bobry!
– Bobry potrafią to świństwo pogryźć na kawałki – przyświadczył Remigiusz. – Próbowałem podkopać, nie daję rady. Rozumiesz, za długo by to trwało.
Klementyna zbliżyła się do leśniczego i powąchała go.
– Och, on jest chory! – powiedziała niespokojnie.
– No, to przecież cały czas ci o tym mówimy! – zirytował się Remigiusz, którego mokry ogon denerwował okropnie. – Wiem, co Pafnucy ma na myśli, do tych bobrów mógłby polecieć Kikuś, ale lepsza jest dorosła osoba. Trzeba je namówić, żeby tu przyszły. Mogą nie chcieć. Mogą Kikusia nie potraktować poważnie…
– No wiesz – obraził się Kikuś.
– Twoja matka z pewnością lepiej da sobie z nimi radę – łagodził Pafnucy. – Klementyno, sama rozumiesz. Jeśli to będzie dłużej trwało, leśniczy umrze z głodu.
– Także z zimna – zauważyła z góry kuna. – Widziałam, że się trzęsie.
– Z zimna? – zdziwił się Pafnucy. Remigiusz aż prychnął z irytacji.
– No pewnie, że z zimna! Gdybyś nie miał swojego futra, wiedziałbyś, co to jest zimno! Ludzie bardzo źle znoszą zimno, wiem na pewno. Klementyna, no…!
Klementyna nie wahała się ani chwili. Leśniczego bardzo kochała, wiedziała doskonale, że przez całą zimę tylko dzięki niemu wszystkie zwierzęta miały dosyć jedzenia. Zrozumiała też od razu, że koniecznie trzeba go ratować. Nie powiedziała już nic, tylko odwróciła się i jak błyskawica pomknęła przez las.
Pafnucy przez chwilę gapił się na Remigiusza.
– Z zimna? – powiedział jeszcze raz, zakłopotany. – I nie ma futra? Rzeczywiście…
Też nie mówił już nic więcej, tylko przełazi przez krzaki na drugą stronę konara, podszedł do leśniczego i ułożył się tuż przy nim. Grube, niedźwiedzie futro, wprawdzie mokre, ale bardzo ciepłe, szczelnie przylgnęło do zmarzniętego człowieka.
Kuna przyjrzała się temu z gałęzi.
– Jedną stronę mu ogrzejesz – wygłosiła opinię. – Ale z drugiej będzie mu zimno tak samo, jak było. Ktoś jednak powinien skoczyć po wilki, bo drugiego niedźwiedzia w tym lesie nie ma.
Ciągle jeszcze nieco obrażony, Kikuś uniósł się honorem, nie odezwał się wcale, tylko parsknął gniewnie i w sekundę potem już go nie było.
Kuna na drzewie ciągle wynajdywała trudności, ponieważ bardzo jej się to spodobało.
– Nie wiem, jak długo ludzie wytrzymują bez jedzenia – powiedziała złowieszczo. – Nie wiem, czy ten leśniczy do jutra nie umrze z głodu. Wilki biegną szybko, więc przylecą przed wieczorem, ale bobry będą lazły jak pokraki…
– Uspokój się z tymi przepowiedniami, bo się niedobrze robi! – przerwał jej rozzłoszczony Remigiusz. – Bobry mogą przyjść wodą! Mieszkają przecież na końcu tej samej rzeczki, która robi jeziorko Marianny. Mogą przepłynąć błyskawicznie!
– Nie wcześniej niż rano – odparła z uporem kuna. – A skąd wiesz, czy on wytrzyma do rana?
Читать дальше