Ptak zachowywał się przyjacielsko i roztropnie. Odfruwał jedynie na taką odległość, by ludzie mogli za nim nadążyć, przysiadał na gałęziach krzycząc głośno, czasem pomknął jak strzała udowadniając, że doskonale zna drogę, lecz zaraz wracał i zachęcał do szybszego marszu. Wkrótce doprowadził podróżników do starego drzewa. Sambo wypatrzył dużą dziuplę, wokół której krążyły pszczoły.
Murzyni głośno chwalili zmyślnego ptaka i bez zwłoki nazbierali wilgotnych gałęzi. Płonący wiecheć wydzielał chmurę gryzącego dymu. Okazało się, że Sambo był zręcznym pszczelarzem. Z wielką wprawą odegnał pszczoły krążące wokół dziupli, po czym wydusił broniące się zaciekle w naturalnym ulu owady. Po półgodzinie napełnił duże naczynie plastrami wybornego, czerwonego miodu. Murzyni łakomie rzucili się na ociekające słodyczą plastry. Nie zwracali nawet uwagi, iż zawierały one sporo nieżywych pszczół, które zjadali razem z częścią wosku. Dziupla była tak obficie zaopatrzona, że nasi “pszczelarze” zabrali zaledwie część miodu. Ptak obserwował ich z gałęzi sąsiedniego drzewa. Gdy odchodzili, rozpoczął triumfalne trele. Potem pofrunął do dziupli, by wyprawić sobie wspaniałą, dobrze zasłużoną ucztę.
Wieczorem przy ognisku głównym tematem rozmów były najrozmaitsze przeżycia ludzi, którzy ulegli zwodniczym nawoływaniom miodowodów. Naraz w czarnej czeluści dżungli dało się słyszeć odległe dudnienie. Łowcy natychmiast zamilkli. Głos tam-tamów zwiastował obecność ludzi. Kim oni byli? Niespodziewane spotkania w dżungli zawsze napawały obydwie strony obawą. Może byli to zdradliwi Pigmejczycy Bambutte, a może ludożercy zwołujący się na wyprawę? Tak biali łowcy, jak i Murzyni stracili naraz ochotę do dalszej pogawędki. Była to noc pełna napięcia i oczekiwania. Szelest krzewów, trzask łamanej gałęzi bądź jakiś nieznany głos dochodzący z dżungli natychmiast podrywały łowców na nogi. W takich chwilach z dużą ulgą obserwowali Dinga, który leniwie unosił powieki i sennie spoglądał na czuwających ludzi. Po nie przespanej nocy ruszyli o świcie w drogę. Zwartym szykiem kroczyli przez gąszcz. Smuga z Dingiem znajdowali się na samym czele, podczas gdy Tomek i bosman ubezpieczali tyły. Bez przeszkód przebyli około trzech kilometrów. Teraz weszli w naturalny szpaler utworzony przez leśne olbrzymy. Nagle Dingo okazał niepokój. W tej samej niemal chwili rozbrzmiał przeraźliwy krzyk. Gęste krzewy między drzewami rozchyliły się bezszelestnie. W półmroku zieleni ukazały się prawie nagie, brązowoczarne ciała afrykańskich karłów. Ich twarze o długich górnych wargach, spłaszczonych, wklęsłych, szerokich nosach pomalowane były białą i czerwoną farbą. Pigmejczycy trzymali w rękach napięte łuki. Groty strzał kierowali prosto w piersi podróżników.
Smuga powiedział kilka słów powitalnych. Postąpił krok ku karłom, lecz ostry krzyk Pigmejczyka o mocno pomarszczonej twarzy osadził go na miejscu. Ciasne koło półnagich ciał okrążyło karawanę. Groty strzał groziły ze wszystkich stron.
Tomek i bosman stali ramię przy ramieniu z karabinami gotowymi do strzału, lecz wszyscy zdawali sobie sprawę, że nawet broń palna nie uratuje ich przed zatrutymi strzałami. Coraz więcej Pigmejczyków wychylało się z zarośli. Dingo zjeżył sierść, wyszczerzył kły, ale Smuga trzymał go krótko na smyczy.
– Rozpędziłbym tych pędraków, ale te ich patyki mogą być zatrute – gniewnie syknął bosman.
Jakby w odpowiedzi Pigmejczycy znów mocniej napięli cięciwy łuków. Drugi szereg małych wojowników dżungli pochylił dzidy. Sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Obydwie strony mierzyły się nieufnym wzrokiem.
– Siadajcie wszyscy na ziemi – głośno rozkazał Smuga i pierwszy usiadł na podwiniętych nogach.
Tragarze powoli złożyli bagaże. Przykucnęli błyskając niespokojnie oczyma. Tymczasem Smuga, jakby nie widział wymierzonych w siebie strzał, spokojnie wydobył z kieszeni fajkę, nabił ją tytoniem i włożył do ust. Teraz z nieprzemakalnego woreczka wyjął pudełko zapałek. Na widok płonącej zapałki wśród Pigmejczyków rozległ się szmer podziwu. Twarze ich straciły dziki, groźny wyraz. Z ciekawością ludzi pierwotnych obserwowali każdy ruch białego łowcy.
– Inuszi, podaj mi woreczki z solą i tytoniem – polecił Smuga.
Olbrzymi Masaj podniósł się z ziemi. Pigmejczycy natychmiast zacieśnili krąg, lecz jakby zapomnieli o trzymanych w rękach łukach. Zaciekawieni wspinali się na palce, aby lepiej widzieć każdy ruch Inusziego. Nie czynili też wrogich gestów, gdy zbliżył się do Smugi z żądanymi przez niego dwoma woreczkami. Smuga wyjął z kieszeni notes, wydarł z niego dwie kartki. Na jedną nasypał trochę soli, a na drugą tytoniu. Obydwa papierki położył przed sobą. Teraz ręką wykonał zapraszający ruch w kierunku starego Pigmejczyka.
Karzeł ani drgnął. Smuga spokojnie pykał fajeczkę, spod oka zerkając na Pigmejczyków. W końcu stary Bambutte, nie opuszczając napiętego łuku, krok za krokiem zbliżył się do Smugi. Była to denerwująca chwila. Łowcy odetchnęli! Staruch przykucnął i odłożył broń. Najpierw podniósł papierek z tytoniem. Powąchał, kiwnął wełnistą głową, po czym polizał palec, dotknął nim soli i włożył do ust. Próba musiała wypaść zadowalająco, ponieważ zaraz posypał tytoń solą i razem z papierkiem wepchnął do ust. Widocznie był to nie lada przysmak. Na jego twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. Pełnymi ustami zagadał coś do swych towarzyszy. Ci natychmiast zdjęli strzały z cięciw łuków. Zbliżali się do Smugi, który podniósł się i każdemu sypał do garści trochę soli i tytoniu. Prawdopodobnie uważali papier za nie znany sobie smakołyk, gdyż jeden z Pigmejczyków pokazał na migi kieszeń mieszczącą notes. Smuga z największą powagą wydobył go i każdemu Pigmejczykowi wręczył po jednej kartce. Pierwsze lody zostały przełamane. Dla zacieśnienia więzów przyjaźni Smuga ofiarował Pigmejczykom po sznurku szklanych korali. Teraz nabrali zaufania do dziwnego człowieka o białej skórze. Niektórzy pocierali twarz podróżnika dłonią, aby sprawdzić czy się przypadkiem nie pomalował białą farbą. Byli zdumieni, gdy ręce ich pozostały nie “zbrudzone”.
– Oni chyba po raz pierwszy ujrzeli białych ludzi – odezwał się Tomek ośmielony pokojowym zachowaniem karłów.
Pigmejczycy głośno wymieniali różne uwagi, które rozbawiły tak Murzynów, jak i Smugę rozumiejącego narzecze Bantu. Jeden karzeł przystąpił do Tomka i w wielkim skupieniu zaczął opukiwać sztucer.
– Kropnij, brachu, na wiwat – mruknął bosman. – Niech się ucieszą pędraki!
Tomek bez słowa odsunął Pigmejczyka. Przyłożył broń do ramienia i wypalił w górę. Pigmejczycy, jak rażeni gromem, padli twarzami na ziemię. Powstali dopiero po długich namowach, odsuwali się jednak od “kija wydającego grzmoty”.
Smuga wyjaśnił Pigmejczykom, że wraz z towarzyszami łowi różne dzikie zwierzęta, a najmniejsi ludzie świata oświadczyli, iż zdążają do sąsiedniego plemienia na ucztę. Powiadomiono ich za pomocą tam-tamów o szczęśliwym zakończeniu polowania na słonia, spieszyli więc, by wziąć udział w uroczystej uczcie.
Smuga przetłumaczył Tomkowi i bosmanowi słowa Pigmejczyków.
– Dworują sobie z nas te pędraki! Na sam widok słonia rzuciliby swoje patyki i drałowali gdzie pieprz rośnie! – zawołał rozgniewany marynarz.
– To po jakie licho siadałeś, bosmanie, przed nimi na ziemi? – roześmiał się Smuga. – Możesz być pewny, że jedna zatruta strzała powali największego słonia, a poza tym nie posądzaj tych ludzi o brak odwagi.
Читать дальше