Indianin wolno odwrócił się do Smugi, po czym odparłŕ- Musimy odpocząć przed zmierzchem. Będziemy szli całą noc. O świcie znów odnajdziemy ślady uciekinierów. Jutro, nim słońce skryje się za góry, będziesz miał ich w swoich rękach.
– Chcesz iść w nocy po tym bezdrożu? – zdumiał się Smuga.
Indianin zatoczył ręką szerokie półkole od wschodu poprzez północ na zachód.
– To odwieczna ziemia Kampów. Tutaj znam wszystkie przejścia, mogę prowadzić o każdej porze dnia i nocy – wyjaśnił.
– Jesteśmy w pobliżu gór. Jeśli w nocy spadnie deszcz, nie odnajdziemy śladów – zauważył Smuga.
– Bądź spokojny, tutaj rzadko padają deszcze – odparł Karnpa.
Uwaga Indianina była słuszna. Smuga posiadał zbyt wiele doświadczenia podróżniczego, aby bezkrytycznie polegać na przewodniku. Toteż od chwili wyruszenia w pościg bacznie obserwował mijane okolice, chcąc zachować orientację w bezdrożnym terenie. Dzięki temu zauważył, że deszcze skąpo zraszały Grań Pajonal. Wymownie świadczył o tym suchoroślowy krajobraz kamposów, urozmaicony jedynie na górskich zboczach i w dolinach strumieni przez rzadkie lasy, przypominające wyglądem zagajniki. Nieliczne w kamposach drzewa miały drobne liście przeważnie o podwiniętych brzegach, a czasem porosłe gęstymi włoskami. Niektóre zamiast liści posiadały ciernie i kolce. Pomiędzy drzewami spotykało się niewysokie palmy, a od czasu do czasu kaktusy i wilczomlecze. Kamposy przez cały rok zachowywały zieloność. Jedynie pobrązowiała, wysoka i gęsta trawa świadczyła, że deszcz dawno już nie padał.
– Czy na pewno wiesz, dokąd morderca i jego wspólnik uciekają? – po dłuższej chwili milczenia zapytał Smuga.
– Oni dążą ku Górze Syna Słońca. Idą indiańskimi ścieżkami. Dościgniemy ich nocą. O świcie prawdopodobnie znajdziemy ślady nocnego obozowiska.
– Dobrze, teraz odpocznijmy przed wyruszeniem w drogę – odpowiedział Smuga i polecił Mateowi rozdzielić prowiant.
Wszyscy posilali się w milczeniu. Smuga i Mateo nieznacznie obserwowali swych indiańskich towarzyszy. Kampa z żoną przysiedli na uboczu. Kobieta obsługiwała męża, który jadł wolno nie zwracając uwagi na nikogo. Tragarze z plemienia Pirów trzymali się z dala od wszystkich. Jedząc szeptali między sobą i spoglądali to na białego, to na Kampę.
– Dziwne, senhor, ci Pirowie zupełnie jawnie stronią od Kampy – zauważył Mateo. – A wiem przecież, że te dwa plemiona na ogół żyją w zgodzie.
– Vargas wspominał, że ten Kampa niedługo przebywał u niego – odpowiedział Smuga. – Może jeszcze się nie zżyli.
– Za mało w nim uległości wobec białych. Nawet do ciebie mówi jak do równego sobie, a przecież wykupiłeś go z niewoli…
– Uległość czy też uniżoność nie jest dodatnią cechą człowieka. Ten Indianin zachowuje się z godnością, a to raczej dobrze o nim świadczy. Gdy tylko wykupiłem go od Vargasa, zaraz oznajmiłem mu, że jest wolny. Wie, że odejdzie z żoną, dokąd zechce, gdy schwytamy uciekinierów.
– Źle uczyniłeś, senhor! Trzeba było trzymać go w niepewności!
– Tobie też obiecałem przebaczenie nie czekając na wypełnienie wszystkich warunków…
– Pamiętam o tym! Jeśli jednak chodzi o Kampę, to myślę, że Vargas miał rację. On zgłosił się na przewodnika, bo chciał powrócić do swoich!
– Nie mogę brać mu tego za złe! Każdy na jego miejscu chciałby wyrwać się z niewoli.
– Ciekawe, czy nie skłamał mówiąc o podsłuchaniu konszachtów Cabrala i Josego?
– Wszystko świadczy o tym, że wie, dokąd uciekają – odparł Smuga. – Przez trzy dni stale odnajdowaliśmy ich ślady! Zresztą jeszcze tylko jedna noc niepewności. Jutro mamy schwytać morderców.
– Odetchnę dopiero, gdy znajdziemy się z powrotem w Iquitos – rzekł Mateo ciężko wzdychając. – Nie wierzę temu Kampie i nie ufam Pirom ofiarowanym przez Vargasa. To jego ludzie. Uważaj, senhor, na nich, stale naradzają się po cichu. Czy nie wydaje ci się podejrzane, że Vargas tak szybko zgodził się na wydanie Cabrala i Josego? Czy to nie on przypadkiem kazał im uciekać przed tobą?
– Przypuszczam, że tak! – potwierdził Smuga. – Dlatego też Kampa popsuł mu szyki.
– Miej się na baczności, senhor! Wszyscy wiedzą, że Vargas ma długie ręce… Uważaj na jego Pirów, gdy dogonimy zbiegów!
– Dziękuję za dobre rady, Mateo! Starałem się przewidzieć wszystkie możliwe niespodzianki. Przed nami znajduje się dwóch białych i pięciu Indian. Ze mną jest trzech Pirów, jeden Kampa, jedna kobieta i… ty. Brałem nawet i to pod uwagę, że podczas tego pościgu mogę mieć wszystkich was przeciwko sobie.
Wyraz zdumienia, a potem niemal uwielbienia odmalował się na twarzy Metysa. Po długiej chwili szepnąłŕ- Jesteś niezwykle odważny, senhor… Musisz być bardzo pewny swego oka i ręki.
– Jestem pewny, Mateo! – spokojnie odparł Smuga.
– Miej się na baczności, senhor, a może uda nam się wyjść cało z tej opresji…
– Teraz odpocznijmy przed wyruszeniem w drogę – zakończył Smuga. – Jutrzejszy dzień przyniesie nam wiele wrażeń.
Zaraz też legł na przygotowanym przez Pirów posłaniu z suchej trawy. Wkrótce, niby to przez sen, przewrócił się na bok i spod półprzymkniętych powiek zaczął obserwować towarzyszy. Nie ufał nikomu. Trzej Pirowie byli zaufanymi Vargasa. Zaofiarował ich jako tragarzy, lecz nie ulegało wątpliwości, że potajemnie otrzymali specjalne rozkazy do wykonania. Od nich mógł Smuga spodziewać się w każdej chwili pchnięcia nożem w plecy.
Smuga także nie był pewny, jak zachowa się Mateo na widok swych dawnych wspólników napadu. Licząc się z jakimś niespodziewanym odruchem z jego strony nie dał mu dotąd nabojów do karabinu i rewolweru. Tajemniczy Kampa i jego żona również stanowili wielką niewiadomą. Wszyscy już zasnęli, tylko przewodnik siedział na wzgórku i spoglądał w dal na północny zachód.
Słońce skryło się za górami. Ciemność nocy opadła na las, zakryła góry rysujące się na dalekim horyzoncie. Obóz rozpływał się w mroku, bowiem Kampa nie pozwolił rozpalić ognia.
Smuga usiadł na posłaniu, po czym ostrożnie powstał. W jedną rękę wziął torbę z amunicją, w drugą karabin. Nie powodując jakiegokolwiek szmeru podkradł się do pobliskiego drzewa, siadł przy nim opierając plecy o jego pień. Z tego miejsca miał cały obóz przed sobą. Czujnie nasłuchiwał, czy ktoś nie podkradnie się do jego legowiska.
Czas wolno mijał… W końcu gwiazdy zajaśniały na niebie, a wkrótce księżyc wychylił się zza gór. Srebrzysta poświata z wolna wpełzła pomiędzy zarośla.
Smuga nadstawił uszu i wytężył wzrok. Ktoś zbliżał się do jego posłania. Smuga cicho powstał. Lewą dłoń oparł na rękojeści rewolweru. Kilkoma skokami stanął za pochylającym się nad posłaniem.
– Czego szukasz? – zapytał.
Indianin wyprostował się i odwrócił. Stali teraz twarzą w twarz. Smuga przybliżył się jeszcze. Indianin okryty w długą szatę trzymał prawą dłoń wsuniętą w fałdy na wysokości pasa. Smuga przesunął po niej ręką. Pod szorstkim materiałem wyczuł pięść zaciśniętą na rękojeści noża.
– Czego chcesz? – ponownie zapytał.
– Zaszedłeś mnie z tyłu… – odparł Kampa, starając się zapanować nad drżeniem głosu. – Chciałem ci powiedzieć, że czas ruszyć w drogę.
– Więc ruszajmy, obudź wszystkich!
Kampa odwrócił się i odszedł. Zza pnia drzewa tuż przy Smudze wysunęła się barczysta postać.
– Przebiegły i czujny jesteś, senhor… – szepnął Mateo.
Читать дальше