– Daruj sobie…!
No bo przecież to ja mu miałem pomóc, a on prawi mi kazanie wmawiając, że zrobię się szary. Uśmiechnął się, a ja pomyślałem… ty gówniarzu. Prowokował mnie.
Kiedy tak szliśmy ulicą Picton, doszedłem do wniosku, że jednak ma rację. Mój staruszek skończył osiemdziesiąt dwa lata, pali jak smok i jest koloru popiołu.
Jeśli o mnie chodzi, to palę cygara. Kiedy byłem młodszy, przestrzegałem zasady, żeby zawsze trzymać papierosa w zębach. W charakterze reklamy. Kto miałby palić, jeśli nie kioskarz? W dzisiejszych czasach często spotyka się sprzedawców tytoniu – zwłaszcza Azjatów – którzy sami nigdy nie palą. To nie jest uczciwe. Jak można traktować z szacunkiem swoich klientów, jeśli się uważa palenie za głupotę? Skąd można wiedzieć, co im się sprzedaje? Słowo honoru, że z zawiązanymi oczyma odróżniłbym bensona po zapachu. Przynajmniej kiedyś tak było…
Rzuciłem papierosy. Paliłem za dużo. Cygaro to idealne wyjście dla kioskarza, ponieważ można trzymać stale tę samą sztukę w gębie, a ono pali się bez końca. W ten sposób pali się, nie paląc – jeśli rozumiesz, o co chodzi.
– No to może marsa?
Wziął. Zawsze mam kieszeń pełną batonów czekoladowych. Znowu dlatego, że prowadzę kiosk. No i jem je oczywiście. Wskutek tego jestem otyły i ciągle mam zadyszkę, ale przynajmniej nikt nie posądzi mnie o hipokryzję.
Do tego wszystkiego jestem dobrze poinformowany. Czytam gazety.
Richard oczekiwał nas w sklepie. Mowa o dawnym sklepie elektrycznym George’a Dole’a. Zajął go kilka tygodni temu.
– Cześć, Skolly – rozpromienił się na mój widok. Czy raczej na widok drzwi za mną.
Richard to w ogóle dziwny gość. Bardzo przyjacielski, a mimo to… Zawsze się uśmiecha, ale z nieznanych powodów nigdy nie patrzy człowiekowi w oczy.
On też, tak jak ja – cały czas mam na myśli Richarda – jest po trosze aktorem.
– To ten chłopak, o którym ci mówiłem. – Popchnąłem lekko Davida. Zachwiał się i zrobił krok do przodu.
Richard wyciągnął rękę.
– Każdy nowy kandydat do ruchu dzikich lokatorów jest mile widziany – powiedział.
– Dzięki, dzięki… – odparł David.
Zacząłem zbierać się do odejścia. Richard wydawał się zawiedziony.
– Nie zamierzasz z nami zostać, Skolly?
– Dziękuję, mam własny dom.
– No, tylko na poczęstunek. Specjalnie dla ciebie przygotowałem hamburgery.
– Hamburgery?
Do tej pory zapraszał mnie wyłącznie na paskudne sałatki z fasoli i jakichś kiełków oraz jogurtu.
– Specjalnie dla ciebie – powtórzył Richard, szczerząc zęby w kierunku drugiej strony ulicy.
Zawahałem się. Moja ślubna była w Taunton z wizytą u potomstwa. Zamierzałem pójść do pubu, ale w końcu mogłem to zrobić nawet późno w nocy. Wiedziałem, że Richard chce mnie nawrócić, lecz – w przeciwieństwie do wielu osób – nigdy nie utraciłem ciekawości świata. A poza tym – niech próbuje! To mogło być zabawne.
Kiedy odkryłem, że w starym sklepie elektrycznym George’a Dole’a ktoś się zagnieździł, byłem tym faktem dość zirytowany. George był moim przyjacielem aż do chwili, kiedy jego serce ostatecznie odmówiło współpracy. Stało się to jakieś półtora roku temu. Nie lubię dzikich lokatorów. Co, u diabła, przeszkadza im legalnie pracować i płacić czynsz? W dodatku to podejrzane typy. Lubią uważać się za część romantycznego półświatka, ale większość znanych mi takich cwaniaczków pracuje na utrzymanie…
Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać, że ten dziki lokator różni się od zwykle spotykanych, gdy zobaczyłem na drzwiach karteczkę obwieszczającą, że to miejsce zostało zajęte i że policja o tym wie. Pomyśl, na co schodzi ten kraj, skoro łobuzy jak gdyby nigdy nic chwalą się przed policją tym, co robią. Czy wyobrażasz sobie coś takiego w wypadku innych przestępstw? Na przykład wywieszkę w stylu: „Ten bank zostanie obrabowany jutro o 11. 00”, i policjantów, którzy salutują i odpowiadają:
„W porządku. Proszę nas powiadomić, gdyby miał pan kłopoty…”
Po kilku dniach wszystko wyglądało jak zwykle w takiej sytuacji – jacyś podejrzani młodzieńcy z irokeskimi czubami w butach za dużych o dwa numery, kręcący się tam i z powrotem jak szczury. Pomyślałem sobie, że ktoś jeszcze za tym stoi oprócz tej hałastry. Kiedy wyszedł Richard, od razu domyśliłem się, że to on.
Nosił kolczyk w uchu i miał krótko ostrzyżone włosy, coś w rodzaju mini irokeza – po bokach jeżyk nieco krótszy niż przez środek głowy. Był jednak znacznie starszy od pozostałych. Mógł mieć dwadzieścia parę lat, podczas gdy reszta szczurzego bractwa liczyła sobie nie więcej niż szesnaście, siedemnaście. Stałem na progu mojego sklepu, obserwując ludzi na ulicy, gdy się wyłonił uśmiechnięty do własnych myśli. Zamknął za sobą drzwi i odszedł, ciągle z tym samym głupawym uśmiechem skierowanym ku przestrzeni, ku budynkom… bo ja wiem, chyba po prostu ku byciu Richardem.
Zostawiłem sklep pod opieką żony i ruszyłem za nim.
Widzisz, mnie też to dotyczyło. W tamtym sklepie został towar. O ile się orientowałem, George Dole nie miał krewnych, ale ktoś przecież musiał to odziedziczyć.
Byłem przygotowany na zwadę. Szturchnąłem go w brzuch, mówiąc:
– Nie wiem, po co w ogóle fatygowałeś się, żeby wyłazić. Richard otworzył usta i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Zawsze się cieszę, gdy mogę poznać sąsiada – odparł. – Czy mógłbym coś dla pana zrobić?
– Niewykluczone. – Powiedziałem mu o towarze. Zaprosił mnie na filiżankę herbaty. Bardzo mnie tym zaskoczył. Zawsze myślałem, że dzicy lokatorzy są tak zajęci paleniem trawy i obserwowaniem, jak lodówka obrasta brudem, że do niczego innego nie mają już głowy.
– Rozumiesz moją troskę? – zapytałem, kiedy otwierał drzwi.
– Naturalnie. Sam brzydzę się złodziejstwem – oznajmił z godnością, która nieco zbiła mnie z tropu. W swoim czasie bywało, że dopuszczałem się kradzieży. Oczywiście nigdy mu tego nie powiedziałem.
Byłem pod wrażeniem. Cały sprzęt elektryczny spakowany był w pudła, starannie opatrzone naklejkami i ustawione w małym pomieszczeniu na zapleczu.
– Muszę się przyznać, że pozwoliłem sobie zabrać jeden bezpiecznik, kiedy podłączałem prąd. Ale już go oddałem. – Zamknął drzwi do pokoju i uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Nie przeszkadza ci, że przywłaszczasz sobie czyjś dom? – zapytałem.
– Nie wtedy, kiedy stoi pusty, a na ulicach śpią ludzie. W ogóle własność to dla mnie dość osobliwe pojęcie…
Myślałem, że nie obejdzie się bez wykładu, lecz Richard nagle przerwał i poszedł nastawić wodę na herbatę.
No właśnie. Gdybym znalazł się w takiej sytuacji, zgarnąłbym i sprzedał ten cały majdan, zanim ktoś zdążyłby policzyć do trzech. Richard jednak postępował etycznie. On naprawdę uważał, że zajęcie sklepu bez rabowania zawartości to działanie społeczne. Dlatego był taki zadowolony, że udało mu się zaprosić mnie na herbatę. Myślał, że gdyby miał po swojej stronie więcej ludzi takich jak ja, to następnego ranka mógłby obalić parlament.
Później okazało się, że pracował w sklepie rowerowym na Ashley Road, ale w wolnym czasie zajmował się otwieraniem pustych domów dla dzieciaków z ulicy. Włamywał się, podłączał elektryczność, wywieszał te swoje kartki, zawiadamiał policję i zostawał na parę nocy, dopóki nie było jasne, czy mogą z tego wyniknąć jakieś kłopoty. Potem wracał na kilka dni do siebie, żeby zacząć to samo od początku.
Читать дальше