– Stąd ten bukiet, co? – pokiwał głową.
– Tak – roześmiałem się.
Wziąłem batonik i sięgnąłem do kieszeni po pieniądze. On się nie uśmiechnął, ale nigdy tego nie robił. Zawsze zachowywał ten sam spokojny wyraz twarzy, jedynie brwi miał stale uniesione. Właściwie jego twarz wydawała się nieruchoma nawet wtedy, kiedy rozśmieszał człowieka do łez. Zupełnie jak mim.
– A więc to jest ta dobra wiadomość. – Nie przyjął pieniędzy, tylko patrzył na mnie. – Porzuca swoich rodziców tak jak ty? – dopytywał się.
Spojrzałem na niego.
– Tak…
– Ile ona ma lat, Davidzie?
Nie odważyłbym się powiedzieć mu prawdy. Odparłem więc, że szesnaście. Dokładnie to samo powiedziałem mu o sobie. Zacząłem jeść batonik, żeby ukryć zmieszanie.
– Pięknie – stał z opuszczonymi rękami i przyglądał mi się. – No to gdzie zamierzasz ją ulokować? – Od nowa poczułem, w jak żałosnej jestem sytuacji. – W apartamencie dla nowożeńców w hotelu Ruina?
– Tak… – schowałem pieniądze z powrotem do kieszeni.
– Dzięki, Skolly, za twiksa gratis.
– Och! Tak… Przepraszam. Myślałem, że…
– Nie ma sprawy. Mimo wszystko to nie jest najlepsze miejsce dla młodej damy. Co, Davidzie?
Zwyczajnie nie pomyślałem o tym. On miał rację! Albany Road dla mnie było odpowiednim miejscem, ale nie dla Gemmy. Można znaleźć tam wszystko – włóczęgów, pijaczków, ćpunów. Większość z nich jest w porządku, ale niektórzy… Raz czy dwa widziałem alkoholików z dziwkami, ale nie spotyka się tam młodych kobiet. Wszystkie dziewczyny nocują na ulicy, w miejscach publicznych…
Nigdy dotąd nie zastanawiałem się dlaczego.
– Proszę… – z powrotem wyciągnąłem pieniądze, ale on pomachał przecząco dłonią.
– Nie bądź głupi.
Już miałem włożyć je do kieszeni, kiedy nieoczekiwanie zmieniłem zamiar.
– Nie, niech pan je weźmie. Bo inaczej nie będę mógł już tu przychodzić.
– Ach…
– Pomyśli pan, że jestem żebrakiem.
– Wszystko ma swój czas i miejsce, prawda, Davidzie? Akceptuję to. – Nachylił się i wziął pieniądze. – Zwrócę ci je później. Zgoda?
Roześmiałem się. Był zabawny. Jego twarz była zabawna. Był dość gruby i łysy i zawsze miał taki wyraz twarzy, jakby dopiero co usłyszał trochę niepomyślną wiadomość. Na przykład, że cena czekolady spadła, czy coś podobnego.
– Życie to skomplikowany interes – powiedział. Odwrócił się do innego klienta, który właśnie wszedł do sklepu. Przytaknąłem i zacząłem zmierzać ku drzwiom, ale zawołał: – Poczekaj chwilę…
Stałem i czekałem, aż skończy sprzedawać gazetę. Znów poczułem się okropnie. Nie przemyślałem sprawy. Okazałem się egoistą. Nie mogłem żądać od Gemmy, żeby żyła takim życiem jak ja!
– Ona tu nie zostanie. Tylko mnie odwiedza – oświadczyłem, kiedy klient wyszedł.
– Co robisz dziś wieczorem?
– No, nic…
– Bądź tu o szóstej. Mam się z kimś spotkać. Może będziemy mogli coś dla ciebie zrobić.
– Naprawdę?
– Muszę się z kimś zobaczyć, jasne? Bądź tu o szóstej. Być może powiem ci po prostu, żebyś się zmył z powrotem.
– Dzięki, panie Scholl!
– Panie Scholl? – uniósł brwi. – Skolly.
– Dzięki, Skolly.
– No już. Spadaj.
Wracałem prawie w podskokach. Wszystko szło jak należy! Gemma przyjeżdża, Skolly chce mi pomóc. No, tak mogłoby się wydawać, ale oczywiście nie wszystko może się ułożyć do końca. To wprawdzie tylko jedna sprawa, ale za to najważniejsza.
Moja mama.
Obiecałem sobie, że nie zatelefonuję do niej przez cały miesiąc. Mimo to stale myślałem o tym, że lepiej bym się poczuł, gdybym z nią porozmawiał. Wiedziałem jednak, że to nieprawda. Odchodząc zostawiłem jej kartkę, ale to było całe wieki temu. To był pomysł Gemmy, żeby trochę wytrzymać z telefonowaniem. Powiedziała, iż rozmowa z mamą tylko mnie przygnębi, że może nawet uda się jej namówić mnie do powrotu. Sprawy układały się jednak tak dobrze, że pomyślałem: a może będę mógł się z tym zmierzyć?
Minęły zaledwie dwa tygodnie, lecz był to najdłuższy okres, jaki przeżyłem bez niej.
Wiedziałem, że nie powinienem dzwonić. Gemma miała rację. Nie znacie mojej mamy. Ona potrafi wmówić wszystko. Bardziej boję się jej niż taty. Naprawdę.
W końcu postanowiłem poczekać do wieczora. Zobaczymy, co szykuje pan Scholl. Gdyby pomógł mi znaleźć jakieś mieszkanie, wszystko byłoby w porządku i mógłbym pomyśleć o skontaktowaniu się z mamą. Jeśli nie, to – cóż – sprawy przybrałyby inny obrót. Zupełna katastrofa. Musiałbym zadzwonić do Gemmy i powiedzieć jej, żeby nie przyjeżdżała. Bo Skolly ma rację. Nie wolno żądać od Gemmy, aby zamieszkała w takim miejscu jak Albany Road.
Mlecz nie wyszedł tak, jak bym pragnął. Kolory okazały się zbyt blade. Chciałem pokazać te intensywne żółcie i aksamitną czerń tła. Nie można tego zrobić, malując zwykłymi kredkami. Pastele to co innego. Miałem takie w domu. Wściekałem się na siebie, że ich nie zabrałem. Ale były tak kruche, że chybaby się połamały w drodze.
Skolly
Przyszedł. No cóż, w końcu miał przyjść, prawda?
– Dobry wieczór, Davidzie.
– Dobry wieczór, panie Skolly.
– Po prostu Skolly – powiedziałem. Przystanąłem. Dołączył do mnie raźnym krokiem. Był wysoki, górował nade mną o dobre sześć cali.
– To miło z pańskiej strony, że chce mi pan pomóc…
– Jeszcze nic nie zrobiłem.
Nadzwyczaj miły chłopak. To jeden z powodów, dla których chciałem nim się zająć. Maszerował obok mnie i wyglądał prostodusznie. Miał na sobie skórzaną kurtkę i plecak. Od razu dało się zauważyć, że nie mógł mieszkać od dawna na ulicy, ponieważ jego plecak był całkiem czysty. Dżinsy, wojskowe buty, długie włosy. Wyglądał tak jak zawsze. Wszyscy oni wyglądają tak jak zawsze. Na ogół nie mają zbyt dużo garderoby.
Był pierwszym, w stosunku do którego miałem poczucie, że udzielam prawdziwej pomocy; oprócz dawania pieniędzy, fajek i czekolady. Inni zwykle okazywali się bezwolni lub głupi. Byłoby dla nich lepiej, gdyby wrócili do domu, do swoich mam i tatusiów.
Przy pierwszym spotkaniu dałem mu dwa funty i zapytałem, czy wie, w co się bawi.
Popatrzył jedynie na mnie i dotknął swojego policzka. Dopiero wtedy zauważyłem siniaki. Nie musiał niczego tłumaczyć, tak okropnie to wyglądało. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i do pieniędzy dołożyłem dwa marsy. Wyraz jego twarzy się zmienił. To mnie zaskoczyło. Wydawał się jakby odmieniony. Patrzył na mnie rozjaśnionymi oczyma. Na minutę czy dwie uczyniłem go szczęśliwym człowiekiem. Poczułem się dobry. Lubię czuć się dobry.
Sprawiał wrażenie zupełnie bezbronnego. Na tym marnym świecie dobrze jest zamaskować się tak skutecznie, jak tylko się da. Weźmy mnie. Cały jestem jedną maską. Tyle twojego, ile zobaczysz. Ale ten dzieciak… Wystarczyło na niego spojrzeć. Można by mu wmówić wszystko. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał go rozdeptać tłum, jeśli wcześniej nie poda mu się ręki.
Wyciągnąłem paczkę bensonów.
– Zapalisz?
– Dziękuję, nie palę.
– Będziesz – powiedziałem. Praktycznie wszyscy bezdomni palą.
– Nasączasz się smółką – oświadczył. Wyprzedził mnie i przyjrzał się uważnie mojej twarzy. – Skóra ci od tego zszarzeje – ostrzegł.
Na moment przystanąłem na środku chodnika. Jakaś starsza pani idąca z naprzeciwka o mało na mnie nie wpadła.
Читать дальше