– Au! – pisnęła, kiedy moje zęby zderzyły się z jej wargami.
– Jestem taki szczęśliwy – powiedziałem.
– To dobrze – odparła. – To dobrze.
Kiedy zadzwoniłem do niej w tamten wtorek po mojej ucieczce z domu, a ona oznajmiła, że przyjedzie się ze mną zobaczyć, moja twarz przybrała taki sam wyraz jak tej pierwszej nocy. Szczerzyłem zęby jak idiota. Ludzie uśmiechali się na mój widok, gdy wyszedłem z budki. To było wspaniałe.
Przedtem czułem się mocno przygnębiony. Uciekłem z domu, mogłem liczyć tylko na siebie. A teraz poczułem się fantastycznie. Pragnąłem, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. Jak w filmie, wiesz, kiedy leci piosenka czy jakiś muzyczny kawałek, aby rozciągnąć w czasie pewien nastrój – coś w tym rodzaju. Powinienem płynąć łodzią w dół rzeki albo unosić się balonem przy dźwiękach gitary w tle, ale znajdowałem się akurat pośrodku starej ulicy w Bristolu, z wyrwami w jezdni, i wiedziałem, że w każdej sekundzie coś może się zdarzyć, i znów poczułem się okropnie. Musiałem coś zrobić.
W końcu przyszło mi na myśl, żeby się przejść po parku… No właśnie. Dzieciaki na karuzeli, ludzie spacerujący z psami. Była późna wiosna. Jeszcze kwitły irysy i drzewa też. Ludzie karmili kaczki i gołębie. Mógłbym kupić sobie lody. Miałem walkmana, więc nawet mógłbym posłuchać muzyki, gdyby przyszła mi ochota.
Czułem, że się unoszę. Byłem gotów skakać wysoko w powietrze…
Wsunąłem dłoń do kieszeni, sam nie wiem dlaczego. Miałem funciaka. Cholera! – pomyślałem. Poczułem, że mój entuzjazm diabli biorą.
Chodziło o to, że gdybym wydał pieniądze na lody, to musiałbym wrócić do miasta i żebrać w pasażu – nazywają go „doliną syfu” – żeby mieć co jeść wieczorem. A żebranie jest tak poniżające. Nie ma sposobu, by robić to elegancko. Klęcząc trzyma się głowę między kolanami, wyciąga przed siebie rękę i próbuje udawać, że w ogóle nie ma całej sytuacji.
To takie głupie. Jakby potrzebne mi były pieniądze, żeby cieszyć się ze spotkania z Gemmą! Wiedziałem, że to nastąpi. Wiedziałem, że siedząc w gównie, nie mogę czuć się dobrze dłużej niż przez sekundę. Ta chwila już ulatywała w powietrze… a ja tkwiłem na ziemi, patrząc, jak się oddala… I wtedy zauważyłem mlecze.
Rosły na ulicznych trawnikach. Tworzyły zbitą, żółtą masę. Jaskrawą, złociście żółtą. Stałem tak, zaprzątnięty myślami o irysach w jakimś innym miejscu, a mlecze cały czas tam były – dzikie mlecze. Rosły tam nie po to, bym je oglądał, ale dlatego, że tak chciały. Brudna ulica eksplodowała żółtymi płomieniami i nikt z przechodniów nie zwracał na to uwagi.
Musiałem tamtędy przechodzić przynajmniej dziesięć razy. Nigdy nic nie zauważyłem.
Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale wyglądało to tak, jakby kwiaty wyrosły dla Gemmy.
Stałem przez chwilę, czując, jak nasiąkam kolorem. Kocham żółty. To kolor słońca. Kiedy wszystko to się skończy i moje sprawy jakoś się ułożą, chciałbym studiować w akademii. Pragnę być malarzem albo projektantem. Chyba naprawdę mam trochę talentu.
Stałem więc i gapiłem się i wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na obraz. Mlecz – po prostu pojedynczy, jaskrawy mlecz. Tło czarne, a mlecz żółty i pomarańczowy, każdy płatek jak wydłużony żółty trójkąt. To byłby wspaniały obraz. Zamierzałem namalować go przed przyjazdem Gemmy i umieścić na ścianie swojej mety.
Ogarnął mnie nagły przypływ szczęścia. Wyciągnąłem rękę i zanim wróciłem na metę, zerwałem wielki bukiet mleczy. Znów czułem się cudownie.
„Meta”. Tak naprawdę, bardziej przypominało to ruderę, ale przez ostatni dzień czy dwa próbowałem jakoś to uprzątnąć.
Najpierw spałem po bramach. Pierwszej nocy spróbowałem położyć się w śpiworze przed wejściem do jakiegoś sklepu, ale było mi za zimno. Skończyło się na tym, że wałęsałem się całą noc. Nad ranem zobaczyłem ludzi na stacji metra, zbitych w kupę i opatulonych tekturą ze starych pudeł. Aha, więc tak się to robi! – pomyślałem. Musiałem powałęsać się jeszcze trochę, zanim znalazłem jakieś kartony wyrzucone ze sklepu, czekające na śmieciarzy. Owinąłem się cały. Tak było dużo lepiej. Mimo to człowiek ciągle się budzi. Na ulicy chyba jednak nie można się porządnie wyspać.
W taki sposób spędziłem kilka kolejnych nocy, lecz kiepsko mi się spało na ulicy. Przede wszystkim człowiek jest cały czas na widoku. Ludzie widzą cię nawet, kiedy śpisz. Czasem budzisz się w środku nocy, a tu policjant świeci ci latarką prosto w twarz. Nienawidziłem tego – tych ludzi przyglądających mi się we śnie, tych wszystkich obcych. Zacząłem czuć się jak w zoo. Kiedy więc odkryłem domy przeznaczone do wyburzenia, powiedziałem sobie: o to chodziło. To będzie twój dom.
Znalazłem mały pokój, w którym ocalały drzwi. Pierwszej nocy ciągle budziło mnie walenie. Było zupełnie ciemno, toteż nie mogli mnie zauważyć, dopóki się nie odzywałem. Tamtej nocy zdarzyło się to jakieś pięć razy. Na początku byłem nieźle wystraszony, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że to tylko ludzie szukający miejsca do spania. „Zajęte!” – krzyczałem i szli sobie dalej.
Następnego dnia zrobiłem wywieszkę „Nie przeszkadzać”. A pod spodem dopisałem małymi literkami „Hotel Ruina”.
Każdy musiał sam szukać drogi, przyświecając sobie zapałkami albo latarką. Moja wywieszka była dla wszystkich widoczna, więc nikt mnie od tej pory nie niepokoił. Tylko parę razy jacyś pijani wleźli do środka, nie zauważywszy napisu. Czasem komuś wydawał się tak zabawny, że nie omieszkał mnie zbudzić, by mi o tym powiedzieć.
– Nie wystawiłeś butów do czyszczenia? – wrzeszczano. – Czy życzy pan sobie śniadanie do łóżka? – i tak dalej. Akurat to mi nie przeszkadzało.
W ten sposób miałem już jakieś schronienie, ale wewnątrz panował niezły bajzel. Wyrzucano tam worki pełne śmieci, papierzyska, stare szmaty, nawet gruz. Przez pierwsze kilka nocy spałem na tej całej kupie. Chyba musiałem czuć się podle. Dużo myślałem o mamie.
Potem stwierdziłem: dość tego.
Przede wszystkim zgarnąłem wszystkie śmieci do worków i wyniosłem je na tyły budynku. Worki wyciągnąłem z czyjegoś pojemnika na śmieci. Znalazłem w kącie złamaną szczotkę i porządnie wymiotłem pokój. Wciąż przypominał śmietnik, lecz przynajmniej śmietnik wysprzątany.
Od tamtej pory zacząłem gromadzić różne rzeczy – parę drewnianych skrzynek, jakiś kawałek chodnika. Nie mogło być zbyt ładnie, bo ktoś mógłby coś ukraść albo zniszczyć. Próbowałem jednak urządzić to miejsce po swojemu. Dlatego właśnie tak mi się spodobała myśl o obrazie. Chciałem namalować obraz. Zabrałem z sobą kredki, ale do tej pory nie miałem okazji ich użyć, a teraz wpadłem na ten wspaniały pomysł… dla Gemmy.
Do mety miałem jakieś dwie mile drogi. Po drodze był sklepik Joego Scholla. Pomyślałem, że wdepnę i kupię sobie twiksa. Zaszaleję. Zupełnie zapomniałem o żebraniu. Tak jest zawsze. Po prostu człowiek zapomina, kupuje sobie tabliczkę czekolady i dopiero wtedy zaczyna myśleć: och, nie…
Joe Scholl to w porządku gość. W ciągu ostatnich paru dni dał mi kilka funciaków. Myślę, że zdążył wydać trochę grosza na ludzi z ulicy.
– Wyglądasz, jakbyś się z czegoś cieszył, Davidzie -powiedział, przyglądając się zza lady moim mleczom.
– Ta-ak. Moja dziewczyna przyjeżdża – odparłem. Pomyślałem, że jestem tu tylko przechodniem, więc mogę podzielić się z nim nowinami.
Читать дальше