W swoim czasie Josiah Dalton sam zarobił trzy znaczne udziały, ale i ucierpiał od niewygód rejsu, toteż teraz dłubał swoje beczki pewnie zakotwiczony na stałym lądzie.
Grzbiet zgarbił mu się w ciągu długich lat, które przesiedział okrakiem na zydlu, ciągnąc do siebie ciężkie stalowe ostrze. Stwardniałe dłonie pokrywała sieć sinych, wypukłych żył. Nieproporcjonalnie umięśniony tors nadawał Josiahowi pokraczny wygląd małpy, twarz jednak miał łagodną, pooraną zmarszczkami na wzór słojów drewna, w którym pracował. Lewy kącik ust, zajęty nieodłączną fajką z korzenia wrzosu, bez przerwy wykrzywiał się jakby w uśmiechu. Lewe oko, trwale przymrużone, przyćmił wonny dym, który wciąż je owiewał i chyba z biegiem czasu nadał oku nieco swojej barwy. Siwe włosy bednarza wiły się jak drewniane strużyny, spadające mu z kolan.
Rye przystanął w otwartych drzwiach warsztatu, zajrzał do środka i przez chwilę sycił się obrazami, dźwiękami i zapachami, wśród których się wychował. Pod ścianami stały stosy gotowych wyrobów – pękatych baryłek, spłaszczonych na bokach skopków oraz beczułek owalnego kształtu, które nie turlały się samopas po rozkołysanej ładowni okrętu. Klepki rozpoczętych beczek sterczały z obręczy niczym płatki stokrotek, w cebrze zaś moczyły się następne. Na ścianie równym rzędem wisiały dwuręczne skrawaki, pod nimi zaś, w tym samym miejscu co zawsze, stał kamień szlifierski. Deszczułki i noże do frezowania leżały wysoko na półce, z dala od wilgotnego klepiska, o co zawsze dbał Josiah.
Bednarz siedział okrakiem na zydlu i strugał klepkę, od czasu do czasu poprawiając ją w uchwycie. Nogi zagrzebane miał w stosie świeżych wiórów.
Postarzał się, pomyślał Rye ze smutkiem.
Dostrzegłszy kątem oka czyjś cień, Josiah obejrzał się. Powoli uniósł spracowaną dłoń, by wyjąć fajkę z ust. Jeszcze wolniej przełożył nogę ponad zydlem i wstał. Naraz jego oczy zabłysły i zwilgotniały na widok syna, który stał w drzwiach, wysoki i barczysty.
Wszystkie powitalne słowa, układane w duchu na wypadek, gdyby mieli się jeszcze zobaczyć w tym życiu, teraz gdzieś im uciekły. Josiah zdobył się w końcu na banalną uwagę:
– Wróciłeś – jego głos niebezpiecznie zadrżał.
– Ano… – głos Rye'a także nabrał podejrzanie niskich tonów.
– Pływałeś na „Omedze”? Rye w odpowiedzi tylko skinął głową. Milczeli. Stary wpatrywał się w młodego, młody chciwie rozglądał się dokoła. Były takie dni, kiedy powątpiewał, czy dane mu będzie ujrzeć ten dom. Dopiero po chwili ruszył ku ojcu z wyciągniętymi ramionami. Uścisnęli się mocno niczym dwa niedźwiedzie, bo mięśnie Rye'a także okrzepły przy pracy – nadal bez słowa, uśmiechając się rzewnie.
Tę właśnie porę wybrała sobie stara, żółta suka z siwiejącą mordą, by radośnie skomląc rzucić się do nóg Rye'a.
– Łajba! – wykrzyknął. Padł na kolana i zaczął drapać ją za uchem. – Co ty tu robisz?
Nareszcie, myślał stary. Od iluż lat śnił mi się ten obraz!
– Ano – rzekł na głos – po twoim wyjeździe przestało jej się podobać na wzgórzu, więc postanowiła czekać na ciebie tu i nigdzie indziej. No i czekała, biedula, pięć lat.
Stary labrador wychodził ze skóry, żeby sięgnąć jęzorem jego twarzy. Rye uchylił się ze śmiechem, potem jednak zmienił zdanie i pozwolił się polizać.
Pamiętał płowe, ledwie żywe szczenię, któremu udało się dopłynąć do brzegu z wraku okrętu. Rye natychmiast uznał je za swoją własność i dał mu na imię Łajba.
Teraz, słysząc radosny pisk, myślał: „Przynajmniej ona nic się nie zmieniła”.
Ojciec przyglądał im się bacznie, zagryzając cybuch. Żałował, że jego żona nie dożyła tej chwili.
– A więc stara kostucha jednak cię nie dopadła – stwierdził lakonicznie i cicho zachichotał, żeby pokryć wzruszenie.
– Ano, nie – Rye podniósł głowę, nie przestając drapać psa za uchem. – Próbowała, jak mogła, ale tuż przed katastrofą musiałem zejść ze statku. Zaraziłem się ospą.
– Rozumiem – cybuch zawisł w powietrzu, wycelowany wprost w twarz Rye'a. – Ciężko chorowałeś?
– Wystarczająco ciężko, by dzięki temu ocalić życie.
– To prawda – prychnął Josiah, przyglądając się synowi spod zmrużonych powiek.
Rye wstał, podparł się pod boki i rozejrzał po warsztacie. – Trochę się tu zmieniło – zauważył.
– Sporo. Spojrzeli sobie w oczy, zasmuceni figlami, jakie spłatał im los w ciągu minionych lat.
– Wychodzi na to, że obaj straciliśmy żony – dodał z powagą marynarz. Rozczarowany pies trącał go w kolano, ale Rye nie reagował. Na twarzy ojca zauważył świeże zmarszczki, po których toczyły się łzy.
– Już wiesz? – Josiah pieszczotliwie potarł rozgrzaną fajkę.
– Wiem – odparł cicho Rye.
Pies stanął na tylnych łapach, omal nie zbijając go z nóg. Rye machinalnie pogłaskał złocisty łeb, tak samo, jak jego ojciec bezwiednie tarł swą fajkę.
– Bez matki to już nie ten sam dom – zauważył.
– Cóż, miała dobre życie, choć umierała w smutku, myśląc, że spocząłeś w morzu. Nigdy do końca się nie otrząsnęła po usłyszeniu tej wieści. Tak sobie jednak myślę, że już od dawna wie, że uszedłeś z życiem – Josiah uśmiechnął się melancholijnie.
– Co się stało?
– Wilgoć… wilgoć i ziąb. Dostała zapalenia płuc i w trzy dni było po wszystkim. Trzęsły nią dreszcze, choć przy tym była rozpalona jak piec. Byliśmy bezsilni. Wiesz, jaka Szara Pani potrafi być w marcu. – Josiah mówił bez gniewu. Każdy, kto urodził się na wyspie, znał jej mgliste kaprysy i przyjmował je jako dopust, z którym trzeba żyć… a czasami umrzeć.
– Prawda, na przedwiośniu wredna z niej suka – przytaknął Rye. Ojciec westchnął i klepnął go w ramię.
– Cóż, przywykłem już do samotności, na ile w ogóle można się z tym pogodzić. Ale ty… – Josiah nie dopowiedział myśli i badawczo przyjrzał się synowi.
Rye odwrócił wzrok w stronę okna.
– Rozumiem, że byłeś już na wzgórzu? – spytał Josiah.
– Byłem – pełne usta Rye'a zacisnęły się w wąską kreskę.
– Ja straciłem tylko jedną kobietę, ty dwie… Rye znów zacisnął usta, tym razem z determinacją.
– Na razie – rzucił. – Mam zamiar poprawić ten wynik o połowę.
– Wzięła z nim przecież ślub.
– Myślała, że nie żyję!
– Wszyscy tak myśleliśmy, chłopcze.
– Cóż, jednak żyję i będę o nią walczył.
– A co ona o tym sądzi?
Rye przypomniał sobie pocałunek Laury i jej pospieszną rejteradę.
– Chyba jeszcze nie doszła do siebie po wstrząsie. Kiedy wszedłem do domu, wzięła mnie za upiora. Ale, na Boga, dowiodłem jej, że nie jestem duchem!
Josiah zachichotał cicho i pokiwał głową, widząc, jak smagła twarz syna powleka się rumieńcem.
– Co do tego, chłopcze, gotów jestem iść o zakład. Widzę jednak, że zholowałeś tu na dół swój kuferek i pewnie masz zamiar dzielić ze mną koję.
– Sprowadziłem się do Łajby, nie do ciebie, stary złośliwcze, daruj więc sobie ten uśmieszek i przestań się natrząsać!
Josiah ryknął śmiechem, omal nie gubiąc fajki.
– Nic się nie zmieniłeś, Rye. Założę się, że twoja baba ma teraz nie lada szkopuł: co zrobić z tym swoim zapasowym mężem? Dobra, chłopcze, ształuj graty, bo i ja, i Łajba chętnie przyjmiemy cię do kompanii. Od dwóch lat w tym domu zalega martwa cisza, więc nawet twój niewyparzony jęzor będzie nam miłą odmianą – Josiah wycelował fajkę w nos Rye'a i dodał: – Oczywiście, póki nie przeciągniesz struny.
Читать дальше