– Nie było cię przez pięć lat! – zawołała z gniewem. Rye ujął jej twarz w dłonie i powiedział:
– Nie żałuję, Lauro. „Omega” wróciła z pełniuteńką ładownią! Czy wiesz, ile pieniędzy…
Przerwał mu cichy dziecięcy głosik:
– Mamo?
Laura wzdrygnęła się nerwowo, przykładając dłoń do serca. Rye obrócił się i zmartwiał. W drzwiach stał płowy malec, nie sięgający mu nawet do pasa.
Zerkał nieśmiało na nieznajomego, trzymając palec w kąciku uroczo wykrojonych ust. Fala szczęścia zalała serce Rye'a. To mój syn, myślał. Słodki Jezu, mam syna! Spojrzał pytająco na Laurę, ale ona zdawała się unikać jego wzroku.
– Gdzie byłeś, Josh? Josh, pomyślał z radością Rye. Po dziadku, moim ojcu.
– Czekałem na tatusia.
Laura wpadła w panikę. Usta jej wyschły, dłonie zwilgotniały. Powinna była wyjaśnić wszystko zaraz na początku! Ale jak powiedzieć mężczyźnie coś takiego?
Twarz Rye'a, jeszcze przed chwilą promienna, zmieniła się nie do poznania, jak gdyby ktoś nagle starł z niej uśmiech. Jego spojrzenie żądało wyjaśnień. Laura z ociąganiem otworzyła usta, ale nim zdążyła wykorzystać szansę, na ścieżce zachrzęściły kroki i w drzwiach pojawił się krępy, mocno zbudowany mężczyzna. Ubrany był niemal urzędowo: w czarny surdut, misternie związany biały krawat i prążkowane spodnie, przytrzymywane w pasie przez niewidoczne szelki, a dołem naciągnięte strzemiączkami pod podeszwę buta, tak, że na całej długości nogawek nie było najmniejszej zmarszczki. Przybysz zdjął kapelusz i powiesił go na haku wprawnym, wielokroć przećwiczonym ruchem. Dopiero wtedy zobaczył ich dwoje, zastygłych jak posągi. Jego dłoń, sięgająca już guzików palta, nagle znieruchomiała.
Laura z trudem przełknęła ślinę. Twarz przybysza zbielała jak ściana. Rye patrzył to na niego, to na nią, to na hak z kapeluszem. W izbie było tak cicho, że bulgot gulaszu wydawał się głośniejszy niż ryk północno – wschodniego szkwału.
Rye odczuł mdlący strach, gorszy niż wtedy, gdy opływali Horn, miotając się w paszczękach dwóch wściekłych oceanów, które niejeden statek rozdarły na strzępy.
Nowo przybyły oprzytomniał pierwszy. Przyoblekł twarz w powitalny uśmiech i ruszył naprzód z wyciągniętą ręką.
– Rye! Na Boga, chłopie, czyżby morze nie mogło cię strawić i wypluło z powrotem?
– Dan, jakże się cieszę, że cię widzę – rzekł odruchowo Rye, uświadamiając sobie, iż jeśli jego podejrzenia są słuszne, słowa te są wierutnym kłamstwem. – Ano, nie było mnie na „Massachusets”, gdy ten całował dno. Wysadzili mnie wcześniej, miałem ospę.
Nawet przyjazny uścisk nie zdołał rozluźnić napiętej atmosfery. Byli przyjaciółmi, znali się od dziecka, teraz jednak patrzyli na siebie jak obcy, tym bardziej, że żaden nie był całkowicie pewien, co się właściwie dzieje.
– Ocaliłeś życie… dzięki ospie? – wyjąkał wreszcie Dan Morgan, parskając śmiechem.
Rye mu zawtórował, wkrótce jednak znów zapadła niezręczna cisza. Laura w popłochu zerknęła na Josha, który przyglądał im się ze zdumieniem.
– Umyj buzię i ręce, zanim siądziesz do stołu.
– Ale, mamo…
– Proszę bez dyskusji. No, idź – popchnęła go łagodnie i dziecko znikło za tylnymi drzwiami, odprowadzane spojrzeniem obu mężczyzn.
Atmosfera była tak gęsta jak całun mgły, który pokrywa Nantucket średnio przez ćwierć roku. Rye rozejrzał się i po raz pierwszy dostrzegł, że stół na krzyżakach nakryty jest na trzy osoby. W izbie był jeszcze jeden, mniejszy stół z wiśniowego drewna; znajdował się w głębi, a obok niego wyściełany fotel i taboret z wikliny, obciągnięty taką samą materią. Łóżko, które stało tu niegdyś, zniknęło. Jego miejsce zajęła przenośna zamykana alkowa, której rozsunięte drzwi pozwalały dojrzeć szereg drewnianych żołnierzyków stojących na baczność u wezgłowia – a zatem na pewno zajmował ją chłopiec. Spojrzenie Rye'a powędrowało w stronę drzwi do przybudówki, wyciętych w ścianie na lewo od kominka. Zauważył narożnik znajomego małżeńskiego łoża.
Z trudem przełknął ślinę.
– Wpadłeś na lunch? – spytał ostrożnie.
– No, owszem… – Dan wyraźnie nie wiedział, co począć z rękami.
Obaj mężczyźni patrzyli na Laurę, błagając ją wzrokiem, by wzięła na siebie ciężar sytuacji. Nastrój był iście pogrzebowy. Na ironię zakrawało, iż tak właśnie przyjęto wieść, że Rye Dalton cudem pozostał wśród żywych.
Głos Laury brzmiał nieswojo, policzki jej pałały, palce splatały się nerwowo.
– Rye… – odezwała się wreszcie – my… myśleliśmy, że nie żyjesz.
– My?
– Dan i ja.
– Dan i ty – powtórzył głosem bez wyrazu. Laura błagalnie zerknęła na Dana, lecz temu najwyraźniej całkiem odjęło mowę.
– No i? – warknął Rye, z każdą sekundą coraz bardziej przerażony.
– Och, Rye – na twarzy Laury odbiła się litość. – Mówili, że z „Massachusets” nikt się nie uratował. Dziennik pokładowy także poszedł na dno.
Stali bez ruchu, tworząc idealny trójkąt, co w danej sytuacji miało wręcz symboliczny wydźwięk. W końcu Dan zaproponował cicho:
– Może byśmy usiedli? Lecz Rye, jako człowiek morza, zwykł był przyjmować dopusty losu na stojąco.
– Czy sprawa wygląda… tak jak wygląda? – spytał zaczepnie, omiatając szybkim spojrzeniem wszystkie oznaki świadczące, iż Dan nie wpadł tu tylko z wizytą. Potem spojrzał na żonę. Zaciskała dłonie tak kurczowo, że kostki palców były białe jak śnieg. Ciemne oczy błyszczały od powstrzymywanych łez i malował się w nich głęboki żal.
– Tak, Rye – przyznała. – Dan i ja wzięliśmy ślub.
– Boże!… – Rye opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Laura miała ochotę podbiec doń, utulić, cierpiała bowiem równie mocno, jak on. Chciała krzyknąć: „Ach, co za nieszczęście!”, lecz przecież obok stał także i Dan – wypróbowany, najlepszy, ukochany przyjaciel. Dan, dzięki któremu udało jej się przetrwać ciężkie chwile; który w obliczu tragedii stał się jej podporą i dał jej wolę życia. Ten, kto pomagał jej w tysiącu spraw i zadań, jakim samotna, brzemienna kobieta nie mogła podołać. Ten wreszcie, kto pokochał dziecko Rye'a jak własne, a biorąc ją za żonę stał się dla Josha ideałem ojca.
Chłopiec wpadł właśnie do izby z mokrą po myciu buzią. Podbiegł wprost do Dana i objął go za nogi, zadzierając głowę z radosnym uśmiechem, którego widok rozkrwawił serce Rye'a Daltona.
– Mama zrobiła dzisiaj to, co lubisz – zaświergotał. – Zgadnij, co?
Rye patrzył, jak Dan Morgan głaszcze włosy malca, wygładzając sterczący czubek, który zresztą natychmiast podniósł się z powrotem.
– Zagramy w zgadywanki po kolacji, synu – bąknął bez zastanowienia Dan, po czym poczerwieniał i zerknął ukradkiem na zbolałą twarz Rye'a.
Bladobłękitne oczy oceniały chłopca. Ile może mieć lat? – zastanawiał się gorączkowo Rye. – Cztery? Nie miał żadnej pewności. Czyj jest? Mój czy Dana? Obejrzał się na Laurę, zadając jej wzrokiem to samo pytanie.
Napięcie wciąż rosło i Laura czuła się jak lina, którą dwie drużyny przeciągają między sobą. W gardle ją dławiło, w głowie miała pustkę i odnosiła dziwne wrażenie, że cała ta farsa wcale jej nie dotyczy, że wszystko to spotkało kogoś innego. W końcu górę wziął konwenans i jej usta same ułożyły się w słowa: „Będzie nam bardzo miło, jeśli zjesz z nami obiad, Rye”. Jakże dziwnie to zabrzmiało! Zapraszała go do jego stołu, w jego własnym domu!
Читать дальше