– Hej, Dotty, co ci jest? – zadrwił Carl. – Boisz się Japońców? Co byś zrobiła, gdyby powiedzieli, że mnie zabiją, jeśli nie pójdziesz z nimi do łóżka? No, co byś zrobiła, hę? – Z błyskiem w oczach czekał na odpowiedź swojej dziewczyny. Dotty nie miała szans. Ten dylemat zwykle się wyłaniał, gdy sączyli koktajle w lodziarni Brummera. Jeśli powie, że za nic nie przespałaby się z Japończykiem, Carl uzna, że jego życie nic ją nie obchodzi. Gdy zaklnie się, że zrobiłaby wszystko, by go ocalić, żachnie się i podda w wątpliwość jej morale. Tak czy owak, zawsze przegrywała. Rozterka widoczna na jej twarzy ułagodziła Carla.
– Nie martw się, Dotty. Żaden żółtek nie tknie cię palcem. Prędzej bym się zabił, niż do tego dopuścił. – Objął ją delikatnie.
– Chodźmy do portu – zaproponował Tim. – Popatrzymy na okręty. – Dziewczętom rozbłysły oczy. To dużo lepsze niż kłócić się z podekscytowanymi chłopakami. W stoczni chłopcy będą udawać mądrzejszych niż są i rozmawiać o okrętach, a one przyjrzą się oficerom w mundurach.
Chłopcy ruszyli przodem. Dziewczyny zbiły się w stadko.
– Czy macie róż albo szminkę?
– Tak, ale nie jest zbyt dobra, różowa albo koralowa. Niczego więcej nie udało mi się zwędzić z toaletki siostry.
– Wystarczy – uspokoiła Dotty. – Pomyślcie tylko, może poznamy prawdziwych marynarzy. Carl chyba przestanie uważać mnie za dzieciaka, kiedy zobaczy, że interesują się mną dorośli mężczyźni. – Grubo umalowała usta i policzki, przeglądając się w szybie samochodu.
Dziewczęta malowały się po kolei przy akompaniamencie gwizdów chłopaków. Potem ruszyli parami. Billie czuła się dziwnie, kiedy tak szła z ręką Tima na ramieniu. Jej świat rozpadał się na kawałki. Pożegnania to pierwszy krok w dorosłość. Miała sucho w ustach. Odruchowo oblizała wargi. Szminka była tłusta i lepka. Nigdy dotąd nie umalowała się tak mocno. Co powiedziałaby na to mama? I gdzie umyje twarz? Gdyby poszli do kina, jak planowali, zrobiłaby to w toalecie, ale teraz?
– Czy strażnicy nas nie przegonią? – zapytała.
– Powiemy, że Tim się zaciągnął, a my zrobimy to w poniedziałek rano – odparł Carl, nadrabiając miną.
Billie przerażał widok portu. To już nie kronika filmowa, lecz rzeczywistość. Niszczyciele, krążowniki, lotniskowce wyglądały potężnie i groźnie nawet z dużej odległości. Chłopcy wymieniali symbole, przerzucali się nazwami i typami okrętów. Billie nie miała na ten temat zielonego pojęcia. Rozpoznawała tylko lotniskowiec o charakterystycznym długim, płaskim pokładzie. Jak to możliwe, by samolot mógł z niego startować? Widziała to w kronice i podziwiała kunszt pilotów. Podobno lotniskowiec widziany z góry wygląda jak trumna. Przeszył ją dreszcz na samą myśl o tym.
– Jak się pani podobają? – zapytał głęboki, męski głos. Odwróciła się, by napotkać spojrzenie niewiarygodnie błękitnych oczu.
– Są przerażające, ale piękne – odparła szczerze. Przystojny. Wysoki. Piękny. Najzwyczajniej w świecie piękny. Mężczyzna, nie statek.
– Ja też je lubię, zwłaszcza lotniskowce. Mój ulubieniec to „Enterprise”. Przechodziłem na nim szkolenie. Moss Coleman – przedstawił się. – Podporucznik Moss Coleman. Miło mi, panno…?
– Billie. Billie Ames. Tak naprawdę mam na imię Willa, ale nikt mnie tak nie nazywa, nawet mama. – Czemu to mówi? Na pewno wyda mu się dziecinna i niedojrzała z plackami różu na policzkach. Była na siebie wściekła. On ma co najmniej dwadzieścia pięć lat. Za stary dla niej. Za stary na co? Przecież tylko rozmawiają. W jego pięknych oczach widziała radosne błyski. Na pewno bawi go swoim brakiem doświadczenia. Jego ciemne włosy pięknie kontrastowały z nieskazitelną bielą munduru. Był wręcz nieprzyzwoicie przystojny, jak zwykła mawiać babka. Ciemna opalenizna wskazywała, że na pewno nie spędził zimy w Filadelfii.
Również w jego głosie słychać było rozbawienie:
– A więc Billie. Willa pasuje do starej panny. Mieszka pani w Filadelfii?
Skinęła głową.
– Tak. Od urodzenia. Mieszkam na… niedaleko stąd – dokończyła, nagle onieśmielona.
Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Jest młoda, za młoda. Młodsza niż dziewczyny przesiadujące w klubie. Dwie spinki przytrzymywały popielato-blond włosy miękko okalające twarz. Spod regularnie sklepionych brwi patrzyły na niego bystre piwne oczy w oprawie długich rzęs. Miała gładką skórę, lekko zaróżowioną na policzkach. Pod warstwą szminki kryły się delikatnie zarysowane, pełne usta. Była taka słodka, kiedy skromnie spuszczała wzrok i mówiła ściszonym głosem. Poczuł się przy niej dżentelmenem. Gdyby zobaczyli ją jego kumple, nie miałaby szans. Byli jak zwierzęta, prości i dzicy, a fakt, że widziano ją z Mossem Colemanem, Pogromcą Dziewic, uczyniłby z niej upragniony łup. Gotów był się założyć, że jej matka nie wie, że tu jest, a tym bardziej, że zrobiła sobie makijaż. Uśmiechnął się pod nosem. Jest niewinna. Czytał to w jej twarzy. Dobra figura, silne kości. Stary Seth przede wszystkim na to zwróciłby uwagę. Nie daj wyginąć rodowi Colemanów, dbaj o krew, wszystkie te bzdury, które powtarzał wspominając o małżeństwie i dzieciach. Spojrzawszy na nią ponownie, Moss doszedł do wniosku, iż prawdopodobnie nie wie, skąd się biorą dzieci. Mógłby to zmienić w ciągu dwóch, najwyżej trzech dni.
Przyjaciele żartowali z jego uroku i prowadzili rejestr jego podbojów. Od przyjazdu do Filadelfii oczarował jedenaście dziewcząt. W tych niebezpiecznych czasach mężczyzna brał, co chciał, kiedy tylko mógł. Były chętne, a on się nie wahał. To proste. Ta dziewczyna nie była chętna. O takich jak ona mówiło się „przyzwoita”. Chociaż, zdaniem niektórych, właśnie „przyzwoite” są najlepsze w łóżku.
– A więc mieszka pani w pobliżu. Czy często przychodzi pani na nadbrzeże?
– Nie. Byłam tu tylko raz, z wycieczką klasową. Dzisiaj przyszłam z przyjaciółmi. Jeden kolega się zaciągnął, a pozostali zrobią to w poniedziałek. Właściwie powinniśmy być w kinie – wyrzuciła z siebie. Nerwowo rozglądała się za przyjaciółmi, jakby nieznajomy w nieskazitelnym mundurze zagrażał jej bezpieczeństwu.
Po raz pierwszy w życiu Moss poczuł się niepewnie. Obserwowała go, a on był pod jej wrażeniem W myślach zlustrował swój wygląd. W porządku: buty wyczyszczone do połysku, klamra u pasa wypolerowana, włosy starannie zaczesane, uśmiech jak z reklamy, opalenizna. Kanty u spodni ostre jak żyletki. Nie, z pewnością jej się podoba.
Wiedział, że powinien odejść. Nic tu po nim. Zamiast tego zapytał:
– Czy chciałaby pani obejrzeć lotniskowiec z bliska? Mogę panią przeprowadzić przez bramę.
Billie zmarszczyła brwi. Mama zawsze ostrzegała ją przed nieznajomymi.
– Tak. Bardzo chętnie.
Moss wziął ją pod rękę i podszedł do wartownika. Żołnierz zasalutował mu kiedy niedbale wydobył z kieszeni przepustkę. Billie tymczasem wpisywała się na listę. Uśmiechnął się, widząc, jak wpisuje adres – Elm Street 749. Poznałem już jeden z twoich sekretów, malutka, pomyślał.
Na nadbrzeżu przepychali się młodzi marynarze o twarzach rozjaśnionych uśmiechem albo zamyślonych i skupionych. Uwagi Mossa nie uszły zachwycone spojrzenia, jakimi obrzucano Billie. Mocniej przycisnął jej łokieć do boku. Niszczyciele i krążowniki tłoczyły się przy nadbrzeżu. Na pokładach uwijały się drobne figurki w białych koszulkach i niebieskich dżinsach, które szorowały, polerowały, pucowały każdy fragment statku. Wkrótce lśniące czystością okręty wyruszą do Europy z ładunkiem ludzi i maszyn.
Читать дальше