- Tak jest dobrze! - rzekła z półuśmiechem, nie precyzując, czy chodzi o uczucia Katarzyny, czy o strój. - Teraz możesz iść! Ja zostanę tu z małym.
Katarzyna narzuciła szeroką czarną pelerynę i owinęła się nią szczelnie, gdy dzwon kaplicy zadzwonił pierwszy raz na mszę. Zeszła ze schodów, minęła posterunek straży, gdzie Fortunat właśnie czyścił szablę, a dwaj łucznicy starali się rozdmuchać gasnący ogień. Na progu domu zatrzymała się na chwilę, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Wicher się uspokoił, niebo było teraz czyste, miało cudowny, błękitny, łagodny kolor.
Przejrzyste jak kryształ powietrze pachniało wilgotnym drewnem i świeżą trawą. Dziedziniec, stary buk o pogiętych gałęziach i cały szeroki krajobraz były obmyte i świeże. Katarzyna syciła się tym wszystkim parę chwil, a następnie pomału skierowała się do kaplicy. Rzuciła spojrzenie na wieżę Świętego Jana, niemą i cichą, a potem na wieżę Guillot. Ale i stamtąd nie dochodził żaden znak życia. Służące, które także udawały się na mszę, rozstąpiły się, by zrobić jej przejście i ukłonić się. Rozpoznała między nimi grubą dziewczynę z łaźni, ale oddaliła się, nie spoglądając na nią.
W kaplicy panowały wilgoć i piwniczny zapach. Olbrzymie kamienie, z których były zrobione ściany, ociekały wodą, od której rdzewiały zamki i czerniało drewno starego krucyfiksu. Katarzyna zadrżała, podchodząc do pustej ławy senioralnej. Proboszcz Carlat, który zazwyczaj odprawiał nabożeństwa w zamku, rozpoczął mszę, gdy tylko Katarzyna nadeszła. Był to drobny i nieśmiały staruszek, który prawie zawsze się garbił i sprawiał wrażenie żyjącego w ciągłym strachu. Miał jednak łagodne, współczujące oczy i Katarzyna, która już się spowiadała u niego, wiedziała, że jego dusza była niemal anielska i przepełniona litością dla nieszczęsnych, grzesznych przedstawicieli rodzaju ludzkiego.
Uklękła, otworzyła ciężki mszalik ze srebrnymi okuciami i bezskutecznie starała się skupić na nabożeństwie. Jej umysł błądził gdzieś daleko. Krążył wokół nieobecnego Arnolda i uwięzionej Marii, a także teściowej. Co powstrzymywało tę kobietę, której pobożność graniczyła z fanatyzmem, od uczestnictwa w mszy? Katarzyna miała wrażenie, że wciąż słyszy w uszach łkania starszej pani. Nie były to, jak przypuszczała bezzasadnie Sara, łzy ulgi czy wdzięczności, ale szloch rozpaczy i cierpienia... Dlaczego? Gnana niecierpliwością, przyjęła ite, missa est z westchnieniem ulgi. Ostatni znak krzyża, ostatnie przyklęknięcie i Katarzyna odwróciła się ku wyjściu. Szybkimi krokami wyszła z kaplicy.
Fortunat krążył w bramie. Zauważył ją i podszedł.
- Jaśnie pan czeka na panią - zaczął, ale ona przerwała mu ruchem ręki.
- Idź przodem...
Postępowała za nim w milczeniu. Wydawało jej się, że w rozmowie strwoniłaby siły nagromadzone od świtu, odkąd zaczęła się przygotowywać do tego spotkania. Maszerując, mruczała pod nosem modlitwę, może nieco nieskładną, ale jeśli Bóg nie będzie umiał czytać w nieszczęsnym ludzkim sercu, to kto inny?
Katarzyna przeszła w ślad za Fortunatem przez dziedziniec i zaczęła wchodzić na wąskie, kamienne schodki bez poręczy, które prowadziły do nieskończenie długiej galeryjki okalającej mur obronny, wieże i fortecę.
Właśnie tutaj spotkała się z Arnoldem. Uzbrojony po zęby, oparty o mur strzelniczy, obserwował dolinę z ponurym wyrazem twarzy. Spoglądał na spowijające ją poranne mgły, które rozsnuwając się ukazywały spłachetki delikatnej zieleni, strumyki, zrudziałe dachy z dymiącymi kominami i woły wyruszające na pole, skute po dwa w tym samym jarzmie.
Stał zwrócony w stronę horyzontu, ale nie poruszył się, słysząc zbliżające się kroki stajennego i swej żony. Może chciał zyskać czas do namysłu? Może nie czuł się jeszcze w tej chwili gotowy do walki z własną miłością?
Fortunat podszedł doń sam i szepnął coś cichutko. Wówczas żelazny posąg odwrócił się do Katarzyny, a Fortunat się wycofał. Spostrzegła połyskujące pod hełmem ciemne oczy męża. Patrzył na nią bez słowa.
Przywołała całą swoją odwagę i aby przerwać tę przedłużającą się okropną ciszę, powiedziała łagodnie: - Chciałeś mnie widzieć? Oto jestem!
Nie uczynił żadnego gestu, który byłby do niej skierowany. Ze stopą opartą o blankę, bawił się długim sztylecikiem z wyciśniętym herbem postaci krogulca. Nagle podjął decyzję, uniósł głowę i stanął twarzą w twarz z żoną.
- Prosiłem, żebyś przyszła, bo chcę ci powiedzieć „Żegnaj"!
Tego nie przewidziała, cofnęła się o krok. W łagodnym odblasku białego woalu jej oczy zapadły się, a usta zadrżały z niepokoju.
- Żegnaj? Chcesz, żebym odjechała? Uśmiechnął się blado, ale zaraz spoważniał.
- Nie, Katarzyno. Musisz tu zostać. To ja wyjadę. Wyjadę, by już nigdy nie powrócić. Chciałem, żebyś to wiedziała...
- Chcesz wyjechać? Chcesz wyjechać?
Powtarzała te słowa, nie umiejąc obdarzyć ich żadnym zrozumiałym znaczeniem. Jej ciało ogarnęło nieprzeparte znużenie. Szukając instynktownie oparcia, usiadła między olbrzymimi filarami muru.
Wreszcie dotarło do niej znaczenie tego dziwnego oświadczenia.
- Wyjechać? - powtórzyła. - Ale dlaczego? I dokąd? Odwrócił się od niej i znów zaczął się przyglądać pejzażowi. Wzruszył ramionami.
- Dokąd? Nie wiem jeszcze... może w stronę Prowansji! Tam morze jest bardziej niebieskie niż letnie niebo i są białe zamki otoczone dziwnymi kwiatami. Chyba dobrze jest tam mieszkać.
- Ale jeśli chcesz tam mieszkać, to ja też! Jeśli chcesz wyjechać, to wyjedźmy razem. Jestem gotowa.
I znów ten bolesny uśmiech. Opuścił głowę i powiedział głucho: - Wiem, że zadam ci ból, ale musisz być dzielna, Katarzyno. Wiem, że nigdy nie brakowało ci odwagi, i myślę, że gdy dwie osoby się pomyliły, lepiej mieć odwagę skończyć z tym, zanim będzie za późno. Nie chcę cię tam zabrać. Zabiorę Marię!
Ogłuszona tym wyznaniem, Katarzyna oparła się o kamień. Twarz Arnolda miała taki wyraz, jaki widywało się u męczenników na arenach, ale nie odwrócił oczu i nie zadrżał mu głos. Powiedział: „Zabiorę Marię" spokojnie i chłodno. Była to decyzja nieodwołalna, przemyślana.
- Marię! - powtórzyła Katarzyna. - Chcesz zabrać Marię? Ale dlaczego?
Odpowiedź była natychmiastowa, porażająca.
- Bo ją kocham!
A ponieważ Katarzyna, przygnieciona ciężarem tych słów, nie reagowała, ciągnął dalej głucho: - Widzisz, zdarzają się w życiu pomyłki. Maria i ja znamy się od zawsze i.. nigdy nie myślałem o niej inaczej niż o bardzo małej dziewczynce. Ty mnie olśniłaś i pragnąłem cię, ale. . kiedy wróciliśmy i znów ją zobaczyłem, była odmieniona. Jesteśmy tej samej krwi, Katarzyno, musisz to zrozumieć.
Poryw gniewu sprawił, że Katarzyna się ocknęła. Straszliwe słowa uderzyły w jej głowę jak ciosy zadane młotkiem. Nie były prawdziwe, nie mogły być prawdziwe! Zresztą brzmiały fałszywie! Wyprostowała się, zaciskając pięści.
- Powiadasz, że ją kochasz? Śmiesz mi to powiedzieć? Zapomniałeś o wszystkim, co nas łączy od dziesięciu lat? Czy byłeś szalony, czy też nie wiedziałeś, co mówisz? Jeśli ją kochasz naprawdę, dziwny to sposób kochania. Za pomocą bata?
Zbladł, cienie na jego twarzy jeszcze się powiększyły, a usta zacisnęły tak mocno, że stały się tylko wąską czerwoną kreseczką.
- Jeśli pies coś zawini, bije się go, ale przecież się go kocha.
Mówiłem ci przecież, że jesteśmy tej samej krwi. Ona była w stanie zrozumieć tę karę. Zasłużyła na nią, gdyż nie była mi posłuszna.
Читать дальше