Juliette Benzoni
Róża Yorku
Część pierwsza
Londyńskie mgły
Rozdział pierwszy
Spadkobiercy
Można by rzec, że był to prawie kraniec świata...
Górzyste ziemie Szkocji kończyły się tu w niebezpiecznych, spienionych i mętnych wodach, przez które przebiegał zdradziecki prąd Pentland Firth. Za ostatnim wałem, za którym rozpościerał się aż po biegun bezmiar wód arktycznych, kłębiły się gęste mgły spowijające wyspy Orkady, a jeszcze dalej Szetlandy.
Obie wyspy, które zamieszkiwali zachowujący prastare tradycje potomkowie wikingów, należały do Wielkiej Brytanii. Tutejsza ludność była wierna i lojalna, chociaż przez wiele wieków żyła pod protektoratem Norwegii.
Oparty o na wpół zburzony mur wieży strażniczej Aldo Morosini obserwował dziki i wspaniały pejzaż morski, starając się zapanować nad wzruszeniem; zakotwiczony pośrodku małej zatoczki „Robert-Bruce" żegnał się na zawsze ze swym panem, lordem Killrenanem, podstępnie zamordowanym kilka miesięcy wcześniej w Egipcie.
Jego doczesne szczątki przybyły właśnie na pokładzie jachtu do ziemi przodków.
Gwizdek dowódcy załogi żegnał kapitana, podczas gdy marynarze opuszczali ciężką trumnę do łodzi przymocowanej do długiego, czarnego kadłuba „Roberta-Bruce'a".
Kiedy trumna znalazła się już na pokładzie, na jachcie zawyła syrena. Wiosła zanurzyły się w wodzie i łódź skierowała się w stronę brzegu, gdzie wokół pastora i rodziny zgromadził się niewielki tłum. Rodzina nie była liczna - sześć osób pogrążonych w przepisowej żałobie z wymuszonym smutkiem na twarzach, po których nie spłynęła ani jedna łza. Trzej synowie z żonami jedynej siostry zmarłego. Żadne z nich nie odczuwało najmniejszego smutku z powodu śmierci wuja. Pozostawali tylko jego spadkobiercami - ot, i wszystko! Również i z tego powodu Morosini wolał trzymać się na uboczu. Postanowił podejść do tych osób możliwie jak najpóźniej, gdyż jego smutek był szczery; bardzo lubił starego marynarza, chociaż nie łączyły ich więzy krwi. Sir Andrew przez wiele lat darzył dyskretną i głęboką miłością księżnę Izabelę, zmarłą matkę Morosiniego.
Kiedy owdowiała, sir Andrew zdobył się na odwagę i poprosił ją o rękę, ale Izabela de Montlaure, księżna Morosini, pozostała wierna jednej miłości. Podobnie zresztą jak Killrenan, który nigdy się nie ożenił i wybrał los wiecznego tułacza przemierzającego oceany świata. Jednakże, od czasu do czasu, jego jacht rzucał kotwicę w Wenecji, w basenie św. Marka, a sir Andrew pojawiał się z wielkim bukietem kwiatów, rzadkimi przyprawami i wspaniałymi słodyczami przywiezionymi z dalekich krajów, aby złożyć hołd wybrance serca. Zawsze zadawał to samo pytanie i zawsze otrzymywał tę samą odpowiedź, więc odpływał, nie tracąc jednak nadziei. Pojawiał się znowu po dwóch lub trzech latach z coraz bardziej przerzedzoną czupryną, z coraz liczniejszymi zmarszczkami, ale ciągle z tą samą miłością w sercu.
Tylko jeden raz, w czasie ostatniej wizyty, wierny sługa Izabeli chciał jej ofiarować wspaniały dar, przedmiot niezwykły: bransoletę ze szmaragdów i szafirów, którą dawno temu władca Mogołów Szahdżahan podarował swej ukochanej małżonce Mumtaz Mahal i dla której zbudował później Tadż Mahal, najpiękniejszy grobowiec świata.
Sir Andrew sądził naiwnie, że księżna Izabela potraktuje ten wartościowy prezent jedynie jako hołd i symbol wierności, ale się pomylił: wdowa po Enrico Morosinim odmówiła przyjęcia bransolety. Trzy lata później Killrenan poprosił więc Aida, który w międzyczasie został antykwariuszem i znawcą starej biżuterii, aby sprzedał w jego imieniu bransoletę. Dołączył jednak do tej prośby pewne zastrzeżenie: klejnot nie mógł się znaleźć w rękach poddanego brytyjskiego - ani kobiety, ani mężczyzny... Zarządziwszy to, odpłynął na morza.
W tamtej chwili Morosini wziął tę prośbę za kaprys i nie zrozumiał, o co staremu Killrenanowi chodziło. Oświecenie przyszło po spotkaniu z krewną sir Andrew - czarującą, elegancką, lecz trochę niepokojącą Mary Saint Albans. Trawiła ją szalona namiętność do kamieni szlachetnych. W czasie jednej z prestiżowych aukcji w domu aukcyjnym Drouot w Paryżu widział, jak straciła panowanie nad sobą, gdy nie udało jej się przelicytować któregoś z Rothschildów. A kiedy odwiedziła Aida w Wenecji, błagała niemal na kolanach, aby sprzedał jej bransoletę Killrenana. Była bowiem pewna - i nie myliła się! - że wuj powierzył ją Morosiniemu. Prośby nie zdały się na nic. Aby pozbyć się natrętnej kobiety, książę antykwariusz wmówił jej, że lord nie zostawił mu bransolety, gdyż wołał mieć ten znak dawnej miłości blisko siebie. Zabrał go więc w podróż dookoła świata, nie określając daty powrotu. Być może zamierzał nawet zatrzymać się na stałe w Indiach, skąd klejnot pochodził.
Niestety, sir Andrew dopłynął jedynie do Port-Saidu, gdzie zginął z rąk złoczyńcy, który postanowił go okraść. Smutny i bezsensowny koniec dla tak wspaniałego i skromnego człowieka.
O tym wszystkim myślał Aldo, podczas gdy tuż przy brzegu czterech potężnych marynarzy z „Roberta-Bruce'a" wspomaganych przez czterech krzepkich tubylców, których kolana zasłaniały zielono-czerwono-czarne kilty, dźwigało na ramionach ciężką, cedrową trumnę, kierując się w stronę krypty. Znajdowała się ona w starym zamczysku. W tym momencie dwóch dudziarzy odzianych w tradycyjne stroje zaczęło grać na instrumentach, których przenikliwy dźwięk zagłuszył syrenę jachtu. Stanęli na czele orszaku, a wszyscy pozostali ruszyli za nimi. Aldo obserwował, jak nadchodzą. Stroma droga wiodąca w kierunku zamku doskonale się z nim komponowała. Tworzące ją kamienie gdzieniegdzie przypominały wytarte stopnie schodów i zdawały się tworzyć harmonijną całość z, również kamiennymi, murami budowli. Zamek Killrenanów wzniesiony w XII wieku miał kształt kwadratowej, imponującej, szturmującej niebo wieży, u której stóp rozciągały się, niczym odpoczywająca sfora, budynki gospodarcze i kaplica, miejscami otoczone jeszcze wałami. W tej chwili czekał on na ostatniego ze swych synów. Ci, którzy podążali za trumną zmarłego, nie zasługiwali na to, by objąć zamek w posiadanie. Tego Morosini był pewien.
W ten wrześniowy dzień pogoda była łaskawa. Przez nieregularne spiętrzenia chmur przesuwających się na zachód przenikały promienie słońca. Na ostatnią ziemską drogę Andrew Killrenana górzyste tereny przywdziały najpiękniejsze barwy, które wkrótce miały zniknąć w mgłach i śniegach srogiej zimy. Była to zadziwiająca symfonia kolorów: indygo, fioletu i szarości, wśród których połyskiwał niekiedy, niczym rzadki kwiat, złotawy lub rudawy liść.
Kiedy orszak dotarł do starego mostu zwodzonego i olbrzymiej bramy nabijanej stalowymi gwoździami, Aldo pomyślał, że najwyższy czas dołączyć do żałobników, aby wziąć udział w ceremonii. Pochylił się więc, aby podnieść leżący u jego stóp olbrzymi bukiet z niebieskich ostów przewiązanych wstęgą w barwach rodowych lorda, ale wtedy jakaś pomarszczona dłoń podała mu go i dał się słyszeć lekko zachrypnięty głos:
- To dobry pomysł, te osty. Symbol naszej krainy. Dobrze pasują do starego Andrew. Może trochę go pocieszą, bo chyba nie jest rad, iż zostawia nazwisko i zamek tym ludziom?
Odwróciwszy głowę, Morosini zobaczył człowieka o pergaminowej skórze i ziemistej cerze, którego z powodu niskiego wzrostu wziął w pierwszej chwili za skrzata z wrzosowisk. Przybysz miał na sobie kilt z tartanu, skórzaną torbę zwaną sporranem i beret w barwach klanu. Wszystko to mocno pachniało pieprzem z Jamajki, co oznaczało, że chodzi o strój galowy wyciągany ze skrzyni jedynie przy wielkich okazjach. Kichnąwszy trzy razy, Aldo odsunął się trochę, aby nie stać na linii wiatru.
Читать дальше