– O cholera. – Paulowi łamał się głos. – O nie, nie. Do diabła!
– Co?
– Wiesz, co dzieje się z Carol w te dni – powiedział roztrzęsiony – kiedy obchodzi rocznicę urodzin dziecka, które oddała. Jest wtedy zupełnie inna, wpada w depresję, zamyka się w sobie. Jej zachowanie tak różni się od typowego, że dokładnie wiem, kiedy nadchodzi ten dzień.
– Ja też – odparła Grace.
– To wypada jutro. Jeśli Jane jest dzieckiem Carol, jutro skończy szesnaście lat.
– Tak.
– A dziś będzie usiłowała zabić matkę.
Deszczowe zasłony marszczyły się i trzepotały jak poruszane wiatrem płócienne namioty.
Carol stała na rozmokłym gruncie, niezdolna do ruchu, zdrętwiała ze strachu, przemarznięta od zimnego deszczu.
Kilka metrów od niej znajdowała się dziewczynka trzymająca oburącz siekierę. Jej mokre włosy zwisały kosmykami do ramion, ubranie przylgnęło do ciała. Oczy przybrały sowi kształt, jakby Jane zażyła amfetaminę. Twarz wykrzywiała jej wściekłość.
– Lauro? – odezwała się wreszcie Carol. – Posłuchaj mnie. Masz mnie posłuchać. Rzuć siekierę.
– Ty śmierdząca, zgniła suko – powiedziała Laura przez zaciśnięte zęby.
Na niebie pojawiła się błyskawica, a padający deszcz zamigotał przez chwilę w jej blasku. Potem uderzył piorun.
– Lauro, chcę, żebyś…
– Nienawidzę cię! – dziewczynka zrobiła krok w stronę Carol.
– Natychmiast przestań! – Carol nie cofnęła się. – Uspokój się, odpręż.
Dziewczynka postąpiła jeszcze o krok.
– Rzuć siekierę – rozkazała Carol. – Kochanie, posłuchaj mnie. Masz mnie posłuchać. Jesteś tylko w transie. Jesteś…
– Tym razem cię dopadnę, mamo. Tym razem nie zamierzam przegrać.
– Nie jestem twoją matką – odrzekła Carol. – Lauro, jesteś…
– Tym razem zamierzam odciąć ci tę przeklętą głowę, ty suko!
Zaczęła mówić innym głosem.
To nie była Laura.
Głos należał do Lindy Bektermann.
– Zamierzam obciąć ci tę przeklętą głowę i postawić na stole w kuchni obok głowy tatusia.
Wzdrygnąwszy się, Carol przypomniała sobie koszmarny sen sprzed kilku dni. Widziała w nim dwie odcięte głowy – mężczyzny i kobiety. Ale skąd Jane mogła wiedzieć, co było w tym śnie?
Carol cofnęła się kilka kroków, a potem jeszcze trochę. Pomimo zimnego deszczu zaczęła się pocić.
– Mówię ci po raz ostatni, Lindo, odłóż tę siekierę i…
– Zamierzam obciąć ci głowę i porąbać cię na tysiąc kawałeczków.
Ten głos należał do Jane. Sama wydostała się z transu. Wiedziała, kim jest Carol. A jednak chciała ją zabić.
Carol pobiegła w stronę schodków prowadzących na ganek.
Dziewczynka szybko ją wyminęła i zablokowała dojście do drzwi. Potem ruszyła w kierunku Carol, szczerząc zęby w uśmiechu.
Carol odwróciła się i pobiegła do lasu.
Mimo ulewnego deszczu, który bombardował przednią szybę, pomimo brudnawej mgły unoszącej się nad drogą i zdradliwie śliskiej nawierzchni Paul powoli przycisnął pedał gazu do oporu i zjechał pontiakiem na sąsiedni, szybszy pas ruchu.
– To maska – orzekł.
– Co masz na myśli? – spytała Grace.
– Osobowość Jane Doe, Lindy Bektermann i Millie Parker – każda z nich była tylko maską. Bardzo realną, przekonującą, ale tylko maską. Za nią kryła się zawsze ta sama twarz, ta sama dziewczynka – Laura.
– Musimy położyć kres tej maskaradzie raz na zawsze. Gdybym tylko mogła do niej przemówić jako ciocia Rachael, zatrzymałabym całe to szaleństwo. Jestem pewna. Posłuchałaby mnie… Rachael. Rachael była jej najbliższa. Bliższa nawet niż matka. Mogę sprawić, aby uwierzyła, że jej matka, Willa, nie miała nic wspólnego z podpaleniem domu. Niech wreszcie to zrozumie: nie ma żadnego powodu do zemsty. Koło się zamknie.
– Jeśli nie będzie za późno – rzekł Paul.
– Jeśli.
Carol biegła w zacinającym deszczu przez sięgającą do kolan trawę wznoszącej się stromo łąki, wysoko unosząc nogi i ciężko dysząc. Każdy krok przeszywał ją bólem.
Przed nią rozciągał się las, który wydawał się jedynym wybawieniem. Tysiące miejsc do ukrycia, niezliczone ścieżki, którymi mogła kluczyć.
W połowie drogi przez łąkę zaryzykowała i spojrzała za siebie. Jane biegła za nią w odległości zaledwie kilkunastu metrów.
Błyskawica rozdarła skłębione chmury, a ostrze siekiery mignęło raz i drugi w jej blasku.
Carol raz jeszcze spojrzała przed siebie, zdwoiła wysiłki, by dotrzeć do drzew, i dała nura między zarośla, w bujne podszycie. Pomyślała, że istnieje szansa – może bardzo niewielka – że ujdzie z życiem.
Skulony nad kierownicą, wytężając wzrok, by niczego nie przeoczyć na zalanej deszczem autostradzie, Paul odezwał się”
– Chcę, żebyśmy sobie jedno jasno powiedzieli.
– Co mianowicie?
– Zależy mi przede wszystkim na Carol.
– Oczywiście.
– Jeśli wkroczymy w sam środek groźnej sytuacji, zrobię wszystko, aby ją ochronić.
Grace rzuciła spojrzenie na skrytkę z rękawiczkami.
– Masz na myśli… rewolwer.
– Tak. Jeśli będę musiał, użyję go, Grace. Zastrzelę dziewczynkę, jeśli nie będę miał wyboru.
– Mało prawdopodobne, abyśmy wkroczyli w momencie konfrontacji – odparła Grace. – Albo mamy to jeszcze przed sobą, albo już jest po wszystkim.
– Nie pozwolę skrzywdzić Carol – powiedział ponuro. – I nie chcę, żebyś próbowała mnie powstrzymać.
– Musisz wziąć pod uwagę pewne sprawy.
– Jakie?
– Po pierwsze, jeśli Carol zabije dziewczynkę, będzie to równie tragiczne. A przede wszystkim – nic się nie zmieni. Zarówno Millie, jak i Linda zaatakowały swoje matki, ale to one zostały zabite. Co się stanie, jeśli Carol w obronie własnej zabije Jane? Wiesz, że nigdy nie przestała się obwiniać z powodu oddania dziecka do adopcji. Dźwiga to brzemię już szesnaście lat. Cóż pocznie, gdy odkryje, że zabiła własną córkę?
– To ją zniszczy – odparł bez wahania.
– Z pewnością. A jak to wpłynie na wasz związek, jeśli ty zabijesz jej córkę, nawet ocalając życie Carol?
Zastanawiał się przez chwilę.
– To może być koniec naszego małżeństwa.
I zadrżał.
Chociaż ścieżka prowadząca przez las była bardzo kręta, Carol nie mogła zgubić dziewczynki. Kluczyła od wykrotu do wykrotu, przeszła przez strumyk, cofnęła się tą samą drogą, którą przyszła. Cały czas poruszała się przygarbiona, kryjąc się w gąszczu, w strumieniach ulewnego deszczu, który tłumił odgłos jej kroków. Stąpała głównie po starych liściach lub posuwała się od kamienia do kamienia, od kłody do kłody, nie zostawiając odcisków stóp na grząskiej ziemi. A jednak Jane szła w ślad za nią z niesamowitą pewnością, bez wahania, jak gdyby miała w sobie coś z psa gończego.
Wreszcie, gdy nabrała pewności, że zgubiła dziewczynkę, przykucnęła pod wielką sosną, oparła się o wilgotny pień i oddychała głęboko, gwałtownie, chrapliwie, czekając, aż serce przestanie jej walić.
Minęła minuta. Dwie. Pięć.
I tylko deszcz skapywał z liści i gęstych igieł sosnowych.
Poczuła przejmująco wilgotną woń roślinności – mchu, grzybów, leśnej trawy…
Nic się nie poruszało.
Była bezpieczna, przynajmniej na razie.
Nie mogła jednak siedzieć ot tak sobie pod wysoką sosną i czekać, aż nadejdzie pomoc. Jane w końcu przestanie jej szukać i będzie próbowała odnaleźć drogę do domu. Jeśli nie zabłądzi, jeśli uda jej się wrócić i będzie znajdowała się w stanie psychotycznej furii, może zamordować pierwszą napotkaną osobę.
Читать дальше