Uświadomiła sobie, że ciąg paranormalnych zdarzeń był nierozerwalnie związany z kotem od samego początku. Środa w zeszłym tygodniu. Kiedy tego dnia obudziła się nagle z popołudniowej drzemki – wyrwana z koszmarnego snu o Carol – za oknem szalał niewiarygodnie potężny ogień zaporowy błyskawic. Chwiejnym krokiem przeszła przez pokój i oparła się o parapet, a kiedy stała tam na słabych, artretycznych nogach, na wpół rozbudzona i na wpół śpiąca, miała osobliwe uczucie, że coś potwornego wyszło za nią z koszmaru sennego, coś demonicznego, z uśmieszkiem nienasycenia przylepionym do twarzy. Przez kilka sekund uczucie to było tak silne, że bała się odwrócić i spojrzeć za siebie. Jednak odsunęła od siebie tę dziwną myśl jako pozostałość snu. Teraz oczywiście wiedziała, że tylko pozornie udało jej się o niej zapomnieć. Coś dziwnego rzeczywiście było z nią w pokoju – duch, czyjaś obecność; nazwijcie to, jak chcecie. Było tam. A teraz jest w kocie.
Wyszła z gabinetu i przeszła korytarz.
W kuchni znalazła przegryziony przewód drugiego telefonu.
Ani śladu Arystofanesa.
Grace czuła jednak, że czai się gdzieś w pobliżu, może nawet tak blisko, by ją obserwować. Zdawała sobie sprawę z jego obecności albo tego czegoś w nim.
Nasłuchiwała. W domu panowała nienaturalna cisza. Chciała pokonać parę metrów dzielących ją od drzwi wejściowych, przekroczyć je i znaleźć się na dworze, ale obawa przed nagłym, gwałtownym atakiem była silniejsza niż ta pokusa.
Pomyślała o pazurach i zębach kota. To nie był tylko zwykły domowy pieszczoch, zabawny syjamczyk o puszystej mordce i bystrym spojrzeniu. Teraz był także bezlitosną małą maszyną do zabijania; pod cienką warstewką udomowienia kryły się dzikie instynkty. Myszy, ptaki i wiewiórki czuły przed nim respekt i lęk. Czy jednak mógł zabić dorosłego człowieka?
Tak – doszła do wniosku zaniepokojona. – Tak, Arystofanes mógłby mnie zabić, jeśli zaatakowałby z zaskoczenia i dobrał się do mojego gardła lub oczu.
Powinna zostać w domu i nie drażnić kota do czasu, aż sama się uzbroi i poczuje pewnie w takim stopniu, by wygrać walkę.
Pozostał jeszcze telefon w sypialni na drugim piętrze. Poszła ostrożnie na górę, chociaż wiedziała, że i to połączenie będzie przerwane.
I miała rację.
Jednak wyprawa nie była bezowocna. Pistolet. Wysunęła szufladę szafki nocnej i wyjęła naładowaną broń. Przeczuwała, że będzie jej potrzebna.
Syk. Szelest.
Za jej plecami.
Zanim zdążyła się odwrócić i stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem, już był na niej. Skoczył z podłogi na łóżko, skąd z impetem wylądował na jej plecach, niemal zwalając ją z nóg. Na szczęście nie straciła równowagi. Okręciła się i otrząsnęła, usiłując desperacko zrzucić go z siebie, zanim zrobi jej krzywdę.
Przebił pazurami ubranie i wbił się w skórę na plecach, raniąc ją i zadając ból. Trzymał się mocno.
Zgarbiła się i schowała głowę w ramiona, osłaniając szyję przed ostrymi jak żyletki szponami. Próbowała go uderzyć, wykręcając rękę do tyłu, ale zręcznie unikał jej niezgrabnych ciosów.
Nagle miauknął dziko i zaatakował jej szyję. Skuliła bardziej ramiona, pozostawiając na jego pastwę węzeł gęstych włosów związanych na karku.
Użycie broni nie było możliwe bez równoczesnego zranienia siebie. Przezwyciężając ostry artretyczny ból zamierzyła się jeszcze raz i trafiła napastnika.
Przynajmniej na chwilę poniechał bezlitosnych, aczkolwiek nieskutecznych ataków. Przejechał pazurami po dosięgającej go pięści i przeciął skórę na kostkach.
Palce natychmiast zalały się krwią, a oczy z bólu zaszły łzami.
Widok i woń krwi jeszcze bardziej pobudziły kota.
Przez moment Grace przeleciało przez myśl, że przegra tę walkę.
Nie!
Za wszelką cenę chciała przezwyciężyć strach, który ją obezwładniał. Zmusiła umysł do logicznego myślenia i nagle znalazła sposób na ocalenie życia.
Kot wczepiony pazurami w jej plecy przyciskał pysk do podstawy czaszki Grace, prychając i burcząc. Czekał na moment, kiedy będzie mógł dobrać się do skrywanej szyi i rozerwać tętnicę.
Grace, słaniając się, dotarła do najbliższej ściany, zwróciła do niej plecami i całym ciężarem przylgnęła do niej, przyciskając kota do tynku; trzymała go tak między swoim ciałem a ścianą w nadziei, że zgniecie mu grzbiet. Wysiłek wywołał rwący ból w ramionach, a pazury zwierzęcia weszły głębiej w mięśnie jej pleców. Kot wrzasnął przeraźliwie, ale nie rozluźnił chwytu. Grace oderwała się od ściany, a potem uderzyła o nią jeszcze raz. Zawył jak poprzednio, lecz trzymał się mocno. Zamierzała zrobić trzecie podejście, ale zanim opadła na ścianę, oderwał się od niej. Spadł na podłogę, przekoziołkował, skoczył na nogi i kulejąc na prawą przednią łapę, zaczął uciekać.
Boże. Zraniła go.
Wyczerpana, oparła się o ścianę, podniosła pistolet i pociągnęła za spust.
I nic.
Zapomniała odbezpieczyć broń.
Tymczasem zwierzę wyszło przez otwarte drzwi i po schodach wspięło się na górę.
Grace podeszła do drzwi, zamknęła je i oparła się o nie, dysząc ze zmęczenia.
Rozdrapana lewa ręka krwawiła, a na plecach miała szramy po kocich pazurach, lecz wygrała pierwszą rundę. Napastnik utykał, był ranny, może równie paskudnie jak ona, i to on się wycofał.
Za wcześnie na fetowanie zwycięstwa. Jeszcze nie teraz.
Dopóki nie wydostanie się żywa z tego domu. I dopóki się nie dowie, że Carol jest bezpieczna.
Po rozmowie, którą odbył z rejestratorką przychodni Maughama i Crichtona, Paul nie wiedział, co ma robić.
Nie mógł pisać. To pewne. Nie mógł przestać myśleć o Carol.
Chciał zadzwonić na policję do Lincolna Wertha z prośbą, żeby zastępca szeryfa czekał na Carol i Jane w domku letniskowym, a potem przywiózł je do domu. Jednak zrezygnował z tego, wyobrażając sobie, jaki miałaby przebieg ewentualna rozmowa”
– Chce pan, żeby szeryf czekał na nie w domku?
– Zgadza się.
– Dlaczego?
– Sądzę, że moja żona jest w niebezpieczeństwie.
– Co jej zagraża?
– Myślę, że ta dziewczynka, Jane Doe, może być niebezpieczna. Może nawet posunąć się do zabójstwa.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Bo w stanie hipnozy twierdziła, że jest Millie Parker.
– A kto to taki?
– Millie Parker usiłowała kiedyś zabić swoją matkę.
– Naprawdę? Kiedy to było?
– W1905 roku.
– To dzisiaj byłaby staruszką, na Boga. To dziecko ma tylko czternaście czy piętnaście lat.
– Pan nie rozumie. Millie Parker nie żyje od siedemdziesięciu sześciu lat i…
– Chwileczkę, chwileczkę! Co pan, do diabła, wygaduje? Że pana żona może zostać zamordowana przez dziecko, które prawie od stu lat nie żyje?
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Więc o co panu chodzi?
– Ja… nie wiem.
Werth miałby prawo podejrzewać, że Paul przebalował całą noc albo zaczął dzień od kilku machów dobrej trawki.
A poza tym to nieuczciwe wobec Jane – oskarżać ją publicznie o zabójstwo. Może Carol ma rację, że dziecko było tylko ofiarą. Pomijając to, co mówiła w stanie hipnozy, z pewnością nie sprawiała wrażenia osoby zdolnej do przemocy.
Z drugiej jednak strony, dlaczego powiedziała, że jest Millicent Parker, a więc morderczynią? Gdzie wcześniej usłyszała to nazwisko? Czy posłużyła się nim, aby okazać ukrytą wrogość?
Paul odsunął się z krzesłem od biurka i popatrzył przez okno na szare niebo. Wiatr nasilał się z każdą minutą. Chmury ciągnęły na zachód niczym olbrzymie, szybkie, ciemne statki z falującymi żaglami.
Читать дальше