Co gorsza, czuła woń płonącego domu.
Woń dymu utrzymywała się tak długo po przebudzeniu, że nabrała przekonania, iż jej własny dom stanął w płomieniach. Szybko narzuciła na siebie szlafrok, wsunęła kapcie i przeszła od pokoju do pokoju, szukając ognia.
Nigdzie go nie znalazła.
A jednak prawie przez godzinę swąd płonącego drewna i smoły nie opuszczał jej.
W piątek o dziewiątej rano Paul usiadł przy biurku, podniósł słuchawkę i zadzwonił do Lincolna Wertha, detektywa prowadzącego sprawę Jane Doe. Oznajmił Werthowi, że Carol na kilka dni wywozi dziewczynkę z miasta, żeby odpoczęła i rozerwała się trochę.
– To się dobrze składa – powiedział Werth. – Nie mamy żadnych sygnałów, i myślę, że nie należy oczekiwać rychłego przełomu w tej sprawie. Oczywiście rozszerzyliśmy pole poszukiwań. Najpierw przesłaliśmy fotografię i rysopis dziewczynki do przedstawicieli władz w sąsiednich okręgach. Gdy to nic nie dało, wysłaliśmy telegramy do wszystkich jednostek policji w całym stanie. Wczoraj rano posunęliśmy się jeszcze dalej i przetelegrafowaliśmy te same dane do siedmiu sąsiednich stanów. Ale tak między nami. Jeśli nawet rozszerzymy pole poszukiwań aż do Hongkongu, czuję, że nie znajdziemy nikogo, kto zna dziewczynkę. Takie odnoszę wrażenie.
Po rozmowie z Werthem Paul zszedł do garażu, gdzie Carol i Jane pakowały rzeczy do bagażnika volkswagena. Nie chcąc jej martwić, Paul nie powtórzył małej pesymistycznej oceny sytuacji.
– Powiedział, że dobrze robicie, wyjeżdżając z miasta na parę dni. Podałem mu adres waszego pobytu, gdyby ktoś zgłosił się po naszą dziewczynkę.
Carol pocałowała go na pożegnanie. Jane poszła za jej przykładem; był to nieśmiały, wstydliwy pocałunek leciutko złożony na jego policzku, który wywołał rumieniec na jej twarzy.
Paul stał przed domem i czekał, aż czerwony volkswagen rabbit zniknie mu z oczu.
Po prawie tygodniowym rozpogodzeniu znów nadciągnęły chmury. Rozłożyste, ciemnoszare. Podziałały na Paula przygnębiająco.
Kiedy zadzwonił telefon, Grace nastawiła się na głos Leonarda. Usiadła na krześle przy wbudowanym w niszę blaciku, wyciągnęła rękę i położyła ją na słuchawce aparatu. Pozwoliła, żeby zadzwonił jeszcze raz, a potem odebrała. Ku jej uldze, był to Ross Quincy, redaktor naczelny „Morning News”, odpowiadający na jej wczorajszy telefon.
– Pytała pani o jednego z naszych reporterów, pani doktor?
– Tak. O Palmera Wainwrighta.
Quincy milczał.
– Pracuje u was, prawda? – spytała Grace.
– Hm… Palmer Wainwright był pracownikiem „Morning News”, tak.
– I chyba był bliski zdobycia nagrody Pulitzera.
– Tak. Oczywiście… jakiś czas temu.
– O?
– Cóż, jeśli wie pani o jego nominacji do Pulitzera, musi pani wiedzieć, że za cykl artykułów o morderstwie Bektermannów.
– Tak.
– Do którego doszło w 1943 roku.
– Tak dawno temu?
– Hm… Pani doktor, co właściwie chciałaby pani wiedzieć o Palmerze Wainwrighcie?
– Chciałabym z nim porozmawiać. Spotkaliśmy się i nie skończyliśmy omawiać pewnej sprawy, która mnie dość niepokoi. To sprawa… osobista.
Quincy zawahał się.
– Czy pani jest może odnalezioną po latach krewną?
– Pana Wainwrighta? Och, nie.
– A może dawną przyjaciółką?
– Nie, także nie.
– Cóż, chyba nie muszę być w tej kwestii delikatny. Pani doktor, obawiam się, że Palmer Wainwright nie żyje.
– Nie żyje! – krzyknęła zdumiona.
– Cóż, z pewnością brała pani pod uwagę taką możliwość. Nigdy nie należał do ludzi zdrowych, wręcz przeciwnie. A pani widocznie nie miała z nim kontaktu przez bardzo długi okres.
– Nie tak długi.
– W każdym razie przynajmniej trzydzieści pięć lat – odrzekł Quincy. – Zmarł w 1946 roku.
Grace poczuła na karku powiew zimnego powietrza, jak gdyby nieboszczyk zionął na nią lodowatym oddechem.
– Trzydzieści pięć lat – powtórzyła odrętwiała. – Pan musi się mylić.
– Nie ma mowy. Byłem wtedy żółtodziobem, ot takim pomagierem w redakcji. Palmer Wainwright należał do moich idoli. Ciężko przeżyłem jego odejście.
– Czy my mówimy o tym samym człowieku? – spytała Grace. – Chudy, ostre rysy, bladobrązowe oczy i żółtawa cera. Głos o kilka tonów niższy, niż wskazywałby jego wygląd.
– Taki był Palmer, zgadza się.
– Około pięćdziesięciu pięciu lat?
– Miał trzydzieści sześć, kiedy umarł, ale w rzeczywistości wyglądał o dwadzieścia lat starzej. Pasmo chorób, jedna po drugiej, a na końcu rak. To go zniszczyło. Należał do ludzi walczących z chorobą, ale w pewnym momencie musiał się poddać.
Trzydzieści pięć lat w grobie – pomyślała. – Ależ ja go widziałam wczoraj. Prowadziliśmy dziwną rozmowę w ogrodzie różanym. Co pan na to powie, panie Quincy?
– Pani doktor Mitowski? Jest tam jeszcze pani?
– Tak. Przepraszam. Proszę posłuchać, panie Quincy, nie chciałabym zabierać panu cennego czasu, ale to naprawdę ważne. Sądzę, że historia Bektermannów ma wiele wspólnego z pewną sprawą osobistą, którą chciałam omówić z panem Wainwrightem. Właściwie nic nie wiem o tych morderstwach. Czy zechciałby pan opowiedzieć mi, o co tam chodziło?
– To tragedia rodzinna – zaczął Quincy. – Córka Bektermannów wpadła w szał w przeddzień swoich szesnastych urodzin. Po prostu zwariowała. Wbiła sobie do głowy, że matka zamierza ją zabić, zanim ukończy szesnaście lat, co oczywiście nie było prawdą, i rzuciła się na nią z siekierą. Ojca i kuzyna, którzy próbowali jej w tym przeszkodzić, zabiła. Kiedy matce udało się wyrwać siekierę z rąk dziewczyny, ta chwyciła pogrzebacz, zdecydowana zaatakować nim rzekomą winowajczynię. Pani Bektermann nie miała wyboru, w obronie własnej uderzyła córkę siekierą w głowę, w wyniku czego mała zmarła w szpitalu następnego dnia. Zabójczyni nie postawiono żadnych zarzutów, ale poczucie winy i silny stres tak ją załamały, że wylądowała w szpitalu dla obłąkanych.
– I to za opisanie tej historii pan Wainwright dostał nominację do nagrody Pulitzera?
– Tak. Większość reporterów z tej tragedii wyłowiłaby tylko sensacyjne fakty z mnóstwem drastycznych, makabrycznych szczegółów. Ale nie Palmer. Napisał głębokie, dobrze udokumentowane studium rodziny przeżywającej poważne problemy we wzajemnych relacjach. Ojciec, postać dominująca, stawiał córce niezwykle wysokie wymagania i prawdopodobnie darzył ją nie tylko ojcowskim uczuciem. Matka współzawodniczyła z nim o serce, umysł i lojalność dziewczynki, a kiedy spostrzegła, że przegrywa tę walkę, zaczęła pić. W tej atmosferze dorastała mała Bektermannówna, a dzięki pióru Palmera czytelnik mógł zrozumieć i wczuć się w jej położenie.
Grace podziękowała Rossowi Quincy’emu, że poświęcił jej tyle czasu i uwagi. Odłożyła słuchawkę.
Przez chwilę po prostu siedziała, gapiąc się na buczącą cicho lodówkę i usiłując uchwycić sens tego, co usłyszała. Skoro Wainwright zmarł w 1946 roku, z kim rozmawiała wczoraj w ogrodzie?
I co mogła ją obchodzić tragedia Bektermannów? Co miała wspólnego z Carol?
Przypomniała sobie słowa Wainwrighta: „Przeklęty krąg. Wciąż trwa i teraz trzeba go przerwać… Przyszedłem powiedzieć pani, że Carol znalazła się w centrum wydarzeń… Pani musi jej pomóc. Nie może mieć nic wspólnego z tą dziewczynką”.
Czuła, że chyba już wie, co miał na myśli. I przeraziła się. Chociaż w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdarzyło się wiele nieprawdopodobnych rzeczy, nie kwestionowała już teraz ani swojej normalności, ani zdolności postrzegania. Była całkowicie zdrowa psychicznie, w pełni władz umysłowych. Jej wiek też nie miał nic wspólnego z tym, czego była świadkiem. Czuła, że wyjaśnienie wszystkich wydarzeń jest bardziej przerażające niż starzenie się, którego tak się obawiała.
Читать дальше