Z wyjątkiem telefonu znajdowały się tu wszystkie współczesne udogodnienia.
– Nie uważasz, że tu jest chłodno? – spytała Carol.
– Trochę.
– Mamy piec na gaz z butli, ale przyjemniej będzie nam przy kominku. Przynieśmy trochę polan.
– Czy mamy ścinać drzewa?
Carol zaśmiała się.
– To nie będzie konieczne. Chodź, zobaczysz.
Zaprowadziła dziewczynkę na tyły domku, gdzie po schodkach schodziło się na niewielkie podwórko graniczące z łąką porośniętą bujną trawą.
Carol zatrzymała się zaskoczona. Ten znajomy krajobraz skojarzyła z koszmarnym snem, jaki nękał ją przez kilka nocy w zeszłym tygodniu. Biegła przez jakiś dom, potem przez górską łąkę, a coś srebrzystego migało w ciemności za jej plecami. Wtedy nie zdawała sobie sprawy, że łąka ze snu tak bardzo przypominała tę łąkę.
– Coś się stało? – spytała Jane.
– Co? Och. Nic. Weźmy to drewno.
Zaprowadziła dziewczynkę do szopy przylegającej do południowo-zachodniej ściany domku.
W oddali uderzył piorun. Deszcz jeszcze nie zaczął padać.
Carol otworzyła ciężką kłódkę, zdjęła ją ze skobla i wsunęła do kieszeni kurtki. Nie będzie potrzeby zakładać jej na nowo aż do chwili powrotu do Harrisburga, za dziewięć czy dziesięć dni.
Drzwi szopy otworzyły się, skrzypiąc nienasmarowanymi zawiasami. W środku Carol pociągnęła za łańcuszek włącznika, i goła stuwatowa żarówka oświetliła stosy zakurzonych polan schowanych tu przed deszczem i wilgocią.
Z haka w suficie zwisało wiadro do noszenia drewna. Carol zdjęła je i wręczyła dziewczynce.
– Jeśli napełnisz je cztery, pięć razy, wystarczy opału aż do jutra rana.
Zanim Jane obróciła z wiadrem po raz pierwszy, Carol zdążyła już porąbać siekierą krótką kłodę na cztery kawałki.
– Co pani robi? – spytała dziewczynka, nie podchodząc zbyt blisko i wpatrując się z rezerwą w siekierę.
– Kiedy rozpalam ogień – objaśniała Carol – kładę na spód drewno na rozpałkę, na to warstwę tych rozłupanych klocków, a potem całe kłody drewna. Ten sposób nigdy nie zawiódł. Widzisz? Jestem zupełnie jak Daniel Boone.
Dziewczynka zrobiła naburmuszoną minę.
– Ta siekiera jest strasznie ostra.
– Musi być.
– Jest pani pewna, że to bezpieczne?
– Robiłam to przedtem wiele razy, tu i w domu – odparła Carol. – Jestem ekspertem. Nie martw się, kochanie. Nie zamierzam przez przypadek amputować sobie palców u nóg.
Podniosła następną kłodę i zaczęła rozdzielać ją na czworo.
Jane weszła do szopy, szerokim łukiem omijając pieniek do rąbania drzewa. Kiedy wróciła, niosąc drugą porcję do domu, znów spojrzała przez ramię, marszcząc brwi.
ŁUP!
Z walizką w ręku Paul szedł korytarzem drugiego piętra do schodów, a poltergeist szedł z nim. Po obu stronach otwierały się i zamykały z trzaskiem drzwi, raz po raz, wszystkie samoistnie i z tak wielką siłą, że miał wrażenie, jakby przemykał pod morderczym ostrzałem armatnim.
Gdy schodził ze schodów, żyrandol wiszący na łańcuchu u szczytu klatki schodowej zaczął zataczać szerokie kręgi, poruszony czyjąś niewidzialną ręką.
Mijając pierwsze piętro, zauważył leżące na podłodze obrazy, które pospadały ze ścian, i poprzewracane krzesła. Kanapa w salonie kołysała się gwałtownie na swoich czterech zgrabnych nóżkach. W kuchni trząsł się wieszak z wiszącymi na nim naczyniami; garnki, patelnie i chochle uderzały o siebie.
Zanim dotarł do garażu, wiedział już, że nie będzie mu potrzebna walizka z całą zawartością. Początkowo, łudząc się jeszcze, że nie ma powodu do niepokoju, spakował oprócz rewolweru niezbędne rzeczy osobiste. Teraz, po rozmowie z Polly z przychodni Maughama i Crichtona i po zdumiewającym pokazie możliwości poltergeista, wiedział, że sprawy przybrały zły obrót; istniało małe prawdopodobieństwo, że Carol nic nie grozi. Znalazł się w jakimś koszmarze. Co do tego nie miał wątpliwości. Otworzył walizkę i wyjął naładowany rewolwer, a resztę zawartości zostawił.
Kiedy tyłem wyjeżdżał z podjazdu, zobaczył niebieskiego forda Grace Mitowski wyłaniającego się zza rogu. Ścinając kąt, podjechał do krawężnika przed domem, tak silnie się o niego ocierając, że wokół podniósł się niebieskobiały kurz.
Grace wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę pontiaca szybciej niż zwykle. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi od strony pasażera i pochyliła się. Włosy miała w kompletnym nieładzie, twarz białą jak kreda i splamioną krwią.
– Dobry Boże, Grace, co ci się stało?
– Gdzie Carol?
– Pojechała w góry.
– Już?
– Dziś rano.
– Cholera. Kiedy dokładnie?
– Trzy godziny temu.
Oczy Grace były półprzytomne.
– Dziewczynka pojechała z nią?
– Tak.
Zamknęła oczy, a Paul dostrzegł, że z wysiłkiem stara się przemóc i uspokoić.
– Właśnie tam jadę.
Spostrzegł jej zdumienie, gdy zauważyła rewolwer na przednim siedzeniu, wylotem lufy skierowany w stronę deski rozdzielczej.
Przeniosła wzrok z broni na twarz Paula.
– Ty wiesz, co się dzieje? – spytała zaskoczona.
– Niezupełnie – odrzekł, chowając rewolwer do skrytki na rękawiczki. – Wiem na pewno tyle, że Carol ma kłopoty. Cholernie poważne kłopoty.
– Nie tylko o Carol musimy się martwić. O nie obie – powiedziała Grace.
– Obie? Masz na myśli dziewczynkę? Ale myślę, że to właśnie ona zamierza…
– Tak. Zamierza zabić Carol. Ale to ona może zginąć. Tak jak przedtem.
Wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.
– Jak przedtem? – spytał Paul. – Ja nie… – Spostrzegł zakrzepłą krew na jej ręce. – To powinien obejrzeć lekarz.
– Nie ma czasu.
– Co tu się, do diabła, dzieje? – dopytywał się. Lęk o Carol powodował rozdrażnienie. – Wiem, że coś dziwnego, ale na Boga, co?
– Ja wiem – powiedziała. – Właściwie wiem o wiele więcej, niżbym chciała.
– Jeśli wiesz cokolwiek, co ma sens, cokolwiek konkretnego, powinniśmy wezwać gliniarzy. Oni zadzwonią do tamtejszego biura szeryfa i spowodują, że szybko zostanie wysłana pomoc, szybciej, niż my tam dotrzemy.
– To, co wiem, dla mnie jest konkretne i logicznie powiązane – odparła Grace – ale nie sądzę, by policja podzielała mój pogląd. Pomyślą, że jestem głupią, sklerotyczną staruszką, którą najlepiej zamknąć w pewnym miłym, bezpiecznym miejscu. Albo po prostu mnie wyśmieją.
Pomyślał o poltergeiście, o waleniu siekierą, rozłupanych drzwiach, poruszających się figurkach, przewróconych krzesłach.
– Taak. Wiem dokładnie, co masz na myśli.
– Musimy sami się z tym uporać. Zbierajmy się. Wszystko opowiem ci po drodze. Gdy pomyślę, co może wydarzyć się w górach, każda zmarnowana minuta nie daje mi spokoju.
Paul wyjechał tyłem na ulicę i skierował się do najbliższego zjazdu na autostradę. Potem nacisnął gaz i samochód pomknął przed siebie jak rakieta.
– Ile czasu trwa zwykle podróż do chatki? – spytała Grace.
– Około dwóch godzin i piętnastu minut.
– Za długo.
– Będziemy szybciej.
Wskazówka szybkościomierza dochodziła do stu dwudziestu kilometrów.
Przywiozły wiele żywności w kartonowych pudłach i skrzyniach. Przeniosły wszystkie pakunki do szafek i lodówki, zgadzając się, że nie zjedzą lunchu, natomiast pozwolą sobie na godną obżartuchów kolację.
– W porządku – rzekła Carol, wyjmując jakąś kartkę z jednej z szuflad kuchennych, oto co musimy zrobić, aby to miejsce nadawało się do zamieszkania. – Czytała po kolei. – Zdjąć plastikowe pokrowce z mebli; odkurzyć; wyszorować zlew w kuchni; posprzątać łazienkę; położyć pościel i koce na łóżkach.
Читать дальше